 Halina Stefanicka | Był gorący, grudniowy dzień 1961 roku. Z dalekiej i mroźnej Warszawy przylatuje do Adelajdy dwudziestojednoletnia Halina. Od rodzinnego domu dzieli ją prawie 15 tysięcy km. Życiorys emigranta składa się zawsze z dwóch części, co było przed i co jest po, a granicą między tymi dwoma jest zawsze zmiana miejsca zamieszkania. Zacznijmy więc od tego "przed"... Było uporządkowane życie, rodzice, brat, praca... i nagle... no właśnie... - Jak to było? Co wpłynęło na podjęcie decyzji o wyjeździe? I to tak daleko. Jak to jest wsiąść do samolotu i zostawić, to wszystko co znane, za sobą?
- Poleciałam do męża. Mąż mieszkał już wtedy w Adelajdzie. Od 1949 roku.
- Marc Chagall, znany malarz, powiedział kiedyś, że "tylko miłość potrafi nas unieść tak wysoko". W tym przypadku trzeba dodać, że również daleko.
- Ja bym jeszcze dodała- z uśmiechem na twarzy dopowiada Halina- że miłość nie zna granic. I szybko dorzuca - Mieszkając jeszcze w Warszawie zapoznałam rodzinę, która wyjechała do Australii. Oni mieli moje zdjęcie. I kiedy mój przyszły mąż zobaczył moją fotografię, to się we mnie zakochał. Tak po prostu.
- Zaczyna się romantyczna historia...
Uśmiechnięta Halina kontynuuje swoje opowiadanie. - I po jakichś sześciu miesiącach wymiany listów zawiadomił, że przyjeżdża do Polski. No i tak się poznaliśmy. Edmund przyjechał w grudniu, a w kwietniu następnego roku wzięliśmy ślub. W Polsce. To był rok 1961. I od tego czasu żyliśmy razem przeszło sześćdziesiąt lat. Cały czas w Adelajdzie. Doczekaliśmy się dwójki dzieci, córki i syna. I trójki wnuków.
- Podejrzewam, że na początku wspominałaś "okres polski" często? I pewnie początki wspólnego życia w nowym miejscu były ciężkie, tak jak u prawie każdego emigranta.
-Oczywiście, że tak. Bardzo często. I nadal często wspominam. Cały czas. Wspomnienia, to jedna z najlepszych niematerialnych rzeczy, jakie posiadamy. Bez względu na okoliczności zawsze je mamy przy sobie i nikt nam tego nie może zabrać...
Moje pierwsze wrażenie zaraz po przyjeździe tutaj było okropne. Zaskoczona byłam wyglądem miasta. Ta niska zabudowa i wszystko tak rozciągnięte we wszystkich możliwych kierunkach. Nawet centrum wyglądało inaczej niż obecnie. A ja w pamięci miałam ciągle polskie miasta. Jakże inne. I moją Warszawę. Nawet teraz nie mogę jakoś się pogodzić z faktem, że Australia jest moim domem. Mówiąc szczerze, gdyby nie moi najbliźsi, moje dzieci i wnuki, to wróciłabym do Polski. Mam tam jeszcze rodzinę, z którą utrzymuję bliski kontakt. Ale wracając do przeszłości, do czasu po przyjeżdzie, to zachwycałam się tylko tymi ogromnymi fikusami! Bo wszystko inne było okropne. Śmiejąc się Halina dodaje - Pamiętam, że zrobiłam sobie zdjęcie przy jednym takim wielkim i wysłałam to zdjęcie mamie żeby zobaczyła co hoduje w doniczce w domu. Ale wracając do początków tutaj, to było ciężko. Nawet te "moje" fikusy nie osładzały życia- śmiejąc się dodaje. Bez pracy i to pakowanie się związane ze zmianą adresu. Bo przecież nie mieliśmy jeszcze wtedy swojego własnego kąta. Ale na początku postawiliśmy sobie pytanie od czego chcemy zacząć. Czy chcemy się dorabiać, zapożyczyć, żeby kupić dom czy chcemy najpierw rodzinę. Postawiliśmy na rodzinę. Mój mąż miał wtedy 32 lata. Najpierw urodziła się córka, a potem syn. Moja praca zawodowa przyszła później. Dobrze, że udało się znaleźć pracę wieczorami, bo nadal mogłam zajmować się domem i dziećmi. Innymi słowy żadna bajka tylko zwyczajna proza życia.
- Ale pomimo tego znalazłaś w tym wszystkim czas na działalność społeczną. Najpierw było Koło Polek, potem inne organizacje.
Halina się uśmiecha i mówi - Akurat kobiety są świetne w "wielozadaniowości". Do Koła Polek wstąpiłam w lipcu 1977 roku. To był okres kiedy poznałam jedną z członkiń Koła. To ona mnie namówiła. I tak się zaczęło.
- Jak zostałaś przyjęta przez starsze członkinie?
- Na początku odczułam brak zaufania. Przecież przyjechałam z "komunistycznego kraju" i pewnie mam inne zapatrywania, itd., itd. Zresztą w tamtym okresie większość polskiego społeczeństwa tutaj miała takie podejście do nas, nowo przybyłych. Z czasem to się zmieniło i zdobyłam zaufanie pań z Koła Polek.
- ... i dwa razy przewodziłaś organizacji. Pierwszy raz prezesowałaś w latach 1981-82, a drugi raz już dłużej, bo od roku 1982 do 1985. Ile było członkiń w tym okresie? Gdzie się spotykałyście? Jak wyglądała praca Koła w tym okresie?
- Jeśli dobrze pamiętam, to było nas około 20. Tworzyłyśmy zgraną grupę chociaż zdarzały się też wyjątki. Jak wszędzie, jak w każdej organizacji. Czasami były nieporozumienia. Rzadko, ale zdarzały się burzliwe zebrania. Wiadomo, nie wszyscy mają takie sama zapatrywania. Ale generalnie byłyśmy zgodne. Spotykałyśmy się w Domu Polskim i w prywatnych domach. W zależności od okoliczności. Jeśli zebranie, to Dom Polski, a jeśli jakieś dodatkowe zajęcia związane z naszą działalnością, to umawiałyśmy się w prywatnych domach. Spotykałyśmy się bardzo często. Koło Polek było bardziej aktywne niż obecnie. Pracy miałyśmy więcej. Muszę zaznaczyć, że pracowałyśmy wtedy fizycznie. Był to czas wysyłania ogromnej ilości paczek do Polski. Trzeba było posortować, posprawdzać te wszystkie dary od społeczeństwa, popakować, zanieść an pocztę... A ile to my nalepiłyśmy się pierogów, napiekły różnych ciast... Szczególnie przed każdymi świętami. Nie wiem czy ktoś to kiedyś liczył... a jeśli nawet zaczął, to z pewnością po krótkim czasie zaniechał tego liczenia. Bo to była masa! Jedną z przyjemniejszych czynności, to było robienie palm wielkanocnych i pisanek. I tę naszą tradycję Koło Polek kontynuuje cały czas. Panie spotykają się każdego roku przed Wielkanocą i robią te palmy. Pisanek już nie, ale może kiedyś to wróci? Gdziekolwiek było możliwe, to Koło Polek miało stoisko z własnymi wyrobami. Często padały prośby o przepisy. Szczególnie o słodkości, ale i o inne wyroby również. Stąd wziął się później ten pomysł na naszą książkę z przepisami. Przepisy były różne. Na ciasta, na sałatki, dania mięsne. Te nasze tradycyjne, polskie i rodzinne, takie przekazywane z matki na córkę, jak to się mówi. Oczywiście chciałyśmy również aby następne pokolenie, nasze dzieci, no i wnuki też, korzystały z tych przepisów. Książka była po angielsku, bo chciałyśmy dotrzeć również do szerszego grona społeczeństwa. Zaznaczyć naszą obecność w Południowej Australii. Były aż trzy wydania. Pierwsze było w 1989 roku. Oj, dużo było tych egzemplarzy wszystkich razem. Książki rozchodziły się szybko. Za każdym razem sprzedane były wszystkie egzemplarze. I za każdym razem dochód ze sprzedaży był duży. Mój osobisty egzemplarz odziedziczył syn.

|
- Twoje przepisy też były w tej książce?
Uśmiechając się, Halina żartobliwie mówi - Ależ oczywiście. Z tego co pamiętam, to chyba w większości na słodkości.
- Zdradzisz jakiś przepis czy trzeba się postarać o książkę?
- Nie wiem czy książkę można jeszcze gdzieś dostać. Ale mogę się podzielić jednym z łatwiejszych przepisów na ciasteczka. Nazwałam je "Kisses". Tylko nie pytaj dlaczego akurat tak.
Oto przepis:
300g mąki tzw. rosnącej
180g budyniu w proszku
120 g cukru pudru
360g masła
4 żółtka
wanilia, śmietana
Utrzeć masło z cukrem. Dodać przesianą makę i budyń w proszku. Dodać żółtka, wanilię i śmietanę. Z ciasta formować małe kulki wielkości "marble".Wyłożyć na posmarowaną blachę do pieczenia, docisnąć widelcem i piec w średnio nagrzanym piekarniku 15 minut. Po wystudzeniu łączyć po dwa śmietaną ubitą z wanilią.
- Muszą być smakowite. Nie tylko ze względu na nazwę. Ale wróćmy jeszcze do działalności Koła Polek. Miałyście dochód...
- ... i tymi pieniędzmi wspomagałyśmy różne instytucje w kraju. W tym okresie przede wszystkim przekazywałyśmy pieniądze do Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Również mnóstwo pieniędzy słałyśmy do Polski w okresie stanu wojennego. I to były spore kwoty. Zdarzało się też, że i osoby prywatne dostawały od nas pomoc. Mówię w tej chwili o Polsce. Osobiście byłam temu przeciwna, ale wiekszość pań podjeła decyzję, że powinnyśmy. Muszę tu wspomnieć, że nie wszyscy zgłaszający się do nas po pomoc byli uczciwi. Ale to już przeszłość. Nie wiem skąd ludzie w kraju mieli nasz adres, ale tych listów dostawałyśmy sporo. Za mojej prezesury pamiętam takie zdarzenie tutaj, w Adelajdzie. Niezbyt sympatyczne. To był okres emigracji lat osiemdziesiątych. Zgłosiła się do nas po pomoc nowo przybyła rodzina. Było to przed Bożym Narodzeniem. Nie mieli za co urządzić Wigilii. Poprosili nas o pomoc. Koło Polek zorganizowało wszystko. Zakupiłyśmy co było im potrzebne nie tylko na Wigilię. A potem nawet nie usłyszałyśmy "dziękuję". Było nam bardzo przykro. Ale to nas nie zraziło. Jak trzeba było, to pomagałyśmy dalej. Każdy, kto się do nas zgłosił, pomoc otrzymywał. Nawet mój mąż wciągnął się w pomoc nowo przybyłym. W miarę swoich możliwości załatwiał im pracę. Z niektórymi z nich mam nadal kontakt.
- Czyli to było Koło Polek + Jeden.
Śmiejąc się, Halina odpowiada - Mój mąż nie tylko w ten sposób udzielał się w Kole Polek. Był również naszym "prywatnym" kierowcą. Bo praca w Kole to nie była tylko praca, praca, praca. Miałyśmy też trochę rozrywki. Od czasu do czasy jeździłyśmy razem na wycieczki. Raz krótsze, raz dłuższe. Wybrałyśmy się nawet do Coober Pedy. A że miałyśmy możliwość wypożyczenia takiego mini autobusu więc z tego korzystałyśmy. Każda z nas miała możliwość wskazania miejsca gdzie chciałaby pojechać, co zobaczyć. I demokratycznie wybierałyśmy po kolei miejsca.
- A te inne organizacje, w których się udzielałaś?

|
- To był Dom Polski. Mój mąż był wtedy w zarządzie więc koleją rzeczy było, że i ja zostałam wciągnięta w prace Domu Polskiego. Nie był to okres świetności tego klubu. Było tak źle, że nie wiadomo było co jeszcze można zrobić, żeby Dom Polski przetrwał. Na przykład, na którymś z zebrań dowiedzieliśmy się, że przyszedł rachunek za prąd, ale nie ma pieniędzy żeby ten rachunek zapłacić. Wtedy każdy z nas wyciągnął jakieś pieniądze i w ten sposób uzbieraliśmy potrzebną kwotę. W tym okresie sporo pań z Koła również zaangażowało się w pracę w Domu Polskim. Stworzyłyśmy trzy grupy i na zmianę gotowałyśmy niedzielne obiady, które stały się bardzo popularne. Każdej prawie niedzieli przychodziło od 150 do 200 osób. Jak wcześniej wspomniałam, dużo pracowałyśmy fizycznie. Dzięki temu miałyśmy finanse na wspieranie innych, na pomoc potrzebującym. Skoro mówimy o działalności społecznej, to muszę powiedzieć, że Polonia kiedyś była bardziej aktywna niż obecnie. Moim marzeniem z czasów kiedy byłam prezesem Koła Polek, to było ściągnięcie młodszego pokolenia do naszej organizacji, Niestety, nie udało się.
Jak każda historia, która ma swój początek, tak i ta musi mieć swój koniec. Dopijając kawę i kończąc pyszny makowiec upieczony przez moją rozmówczynię (pewnie przepis jest w tej sławnej książce z przepisami) zadaję ostatnie pytanie.
- A gdyby niemożliwe było możliwe... czy zmieniłabyś coś w swoim życiu?
-Tak. Zmieniłabym. Może mniej pracowałabym społecznie, a więcej czasu poświęciłabym na realizowanie własnych marzeń. Przede wszystkim poświęciłabym go na dokształcanie.
GSW |