Kategorie:
Wszystkie
Ksiazki
Poezja
Muzyka
Filmy
Spotkania kulturalne
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
10 wrzesnia 2016
„Smoleńsk” – bezlitosny dla kłamców, czuły dla poległych i żyjących bohaterów
"Matka Kurka"

Zanim „Smoleńsk” pojawił się na ekranach, wszyscy, którzy mieli pełne podstawy, aby się „Smoleńska” bać, złapali w dłonie „nożyce Golicyna”, na szczęście odwrotnym końcem. Jedna ze scen filmu zawiera popkulturową definicję tego bardzo fachowego terminu, ojciec wyjaśnia córce, na czym polega budowanie kłamstwa według słynnego radzieckiego agenta KGB. Golicyn porównał perfekcyjne kłamstwo do nożyc, z których jedno ramie tnie kłamstwem głównym, a drugie z prawdy robi tragifarsę. W tej grze wygrywa ten, kto pierwszy sprzeda ludziom swoją wersję wydarzeń, natomiast wersję przeciwnika sprowadzi do kompletnego absurdu, najlepiej połączonego z szyderstwem.

W godzinę po katastrofie cała Polska dowiedziała się, że zawinił „polski bałagan”, później dodawano kolejne elementy, winę pilotów, naciski Prezydenta, pijanego generała, awanturę na lotnisku. Z drugiej strony okładano wszystkich przeciwników ruskiej blagi niekończącym się szyderstwem: sztuczna mgła, hel, sekta smoleńska i bandyckie ataki na Krakowskim Przedmieściu. Przez pierwsze miesiące, może nawet rok, zdecydowaną większość Polaków nożyce Golicyna cięły bez litości, jednak z biegiem czasu pojawiały się momenty przełomowe, choćby konferencja MAK. Wtedy Polakom fakty i przesłanki zaczęły się sklejać w jedną całość. Nie udało się pociąć Smoleńska na drobne kawałki, udało się pociąć kłamstwem na klika części, które dzięki wytrwałości wielu ludzi z każdym dniem coraz bardziej się do siebie zbliżają. Prawda o Smoleńsku była zakłamywana zgodnie z metodyką szkoły KGB, ale przy próbie zakłamania filmu doszło do totalnej fuszerki.

Kłamcy pomylili kolejność i zamiast sprzedać widzom „cztery razy podchodzili”, „tak lądują debeściaki”, „on mnie zabije”, zaczęli rozprowadzać mgłę, hel i moherowe babcie z wykrzywionymi twarzami, które nienawistnie przebierają paciorki różańca. W efekcie na długo przed premierą i tuż po niej, pojawiły się recenzje bez żadnej myśli, bez żadnego konkretu, ale z mnóstwem nieistotnych kpin. Wypisywano jakieś głupoty o „przesuniętej linii emocji”, „ubogim warsztacie głównej roli”, „artystycznej płytkości” i tym podobne. Gdzie kłamstwo założycielskie, gdzie pierwsze w kolejności ramię nożyc Golicyna?

„Smoleńsk” to zły oj bardzo zły film, miał szansę być dobry, ale jest zły, oj zły. Aktorka zrobiła nie taką minę, jak trzeba, kamera ustawiona pod pretensjonalnym kątem. Żadnego uderzenia łgarstwem założycielskim, jedynie rozpaczliwe poszukiwanie kija i pałki, czemu nie można się dziwić, bo „Smoleńsk”, to wybitny film! Gdy tylko pojawił się pomysł nakręcenia filmu o Smoleńsku, jako jeden z pierwszych głośno powiedziałem NIE TERAZ. Przywołałem kilka argumentów, przede wszystkim brak wiedzy i dowodów, może nawet nie na to, co się stało, ale jak to się stało. Niebagatelną przeszkodą były kwestie związane z budżetem, obsadą, czyli całą gamą filmowych środków decydujących o powodzeniu, bądź klapie projektu. Ostatnią moją obawą było spalenie tematu. Jeśli pierwszy film, o „Smoleńsku” okazałby się całkowitą porażką, to najwięksi geniusze kina mogliby tej przeszkody nigdy nie przeskoczyć.

Wchodziłem do kina ze starymi lękami, ale od pierwszej do ostatniej sceny miałem pełne przekonanie, że się pomyliłem. Krauze zrobił film wybitny, nie dobry, nie bardzo dobry, ale wybitny. Siła tego obrazu polega na połączeniu faktów, emocji i przekazu, co udało się ująć w wyjątkowo subtelnej formie, pozbawionej kiczu i publicystycznego heroizmu. Nie wiem i dowiadywać się nie zamierzam, dlaczego „recenzenci” skupili się na postaci dziennikarki, która rzekomo przechodzi metamorfozę, tylko aktorka była zbyt słaba, żeby to pokazać. Żadnej przemiany w głównej bohaterce nie sposób dostrzec, ona jest jednym wielkim wyrzutem sumienia, symbolem medialnej prostytucji. Przemiana zawsze i wszędzie odnosi się do przewartościowania postawy, tymczasem dziennikarka TVN (oczywista aluzja), przez cały film chce robić karierę. Owszem, przychodzi taki moment, że jej cynizm zamienia się w frustrację, potem strach i na końcu w coś, co przypomina gorzką refleksję, ale ta refleksja odnosi się do żalu, że się sprzedała, zrobiono z niej idiotkę, a ona nic z tego nie ma. W zupełnie innym miejscu Krauze umieścił treść, formę i moc swojego filmu.


Wspomniana subtelność, to artystyczny klucz i nie dziennikarka jest przewodnikiem po „Smoleńsku”, ale genialna rola Generałowej Błasik. „Smoleńsk” jest subtelnym filmem, ponieważ opowiada nam o Smoleńsku kobieta, która zna każdy szczegół i przeżywa każde kłamstwo tak, jak przeżywać może tylko żona i matka po stracie męża. W „Smoleńsku” najbardziej uderzyło mnie to, że każdy istotny wątek tej tragedii, przerobiony medialnie w tragifarsę, w filmie jest pokazany plastycznie, cicho i jednocześnie podany na rodowych srebrach.

Wiele pułapek czyhało na twórców „Smoleńska”, główną była publicystyczna emfaza, czyli te wszystkie ostro wypowiedziane tezy o Tusku, Komorowskim, trotylu na wraku i tak dalej. Krauze nie pominął niczego, co było przez te sześć lat newsem na pierwszych stronach gazet, ale w filmie nie zobaczymy ani grama „debaty publicznej”. Spacer Tuska i Putina po sopockim molo nie jest sceną, którą reżyseruje „Gazeta Polska”, czy „Komisja Macierewicza”, to czysty artystyczny obraz.

Oglądając „Smoleńsk” przez sekundę nie zwieszałem głowy, nie krzywiłem twarzy, jak to się zdarza przy najlepszych filmach, gdy jakiś efekt specjalny albo przerysowana scena wywołuje zażenowanie. Jest jeden przestój w środku filmu, gdzie przez 5 do 10 minut emocje siadają i z powodzeniem ten fragment można wyciąć, ale żenady w „Smoleńsku” nie znajdziemy. Z całą pewnością na żenadę liczyli ojcowie i matki chrzestne „sekty smoleńskiej”, film miał się sam ośmieszyć poprzez scenariusz zbudowany na przedrukach prawicowej prasy i raportach Macierewicza. Śmieszność miała się też narodzić z prostego faktu, że ktoś będzie musiał zagrać „Kaczora” i zaraz do mowy codziennej przedostaną się „kultowe” dialogi. Wielkie pudło!

Krauze ominął pułapki, a rola Lecha Łotockiego który grał śp. Lecha Kaczyńskiego, to chyba najlepsza rola w filmie. Doskonałym pomysłem było połączenie sporych fragmentów dokumentalnych z fabularną całością. Dzięki temu widz może się poczuć bohaterem filmu, bo przecież wszyscy widzieliśmy te same telewizyjne relacje. Próżno w filmie szukać odpowiedzi na najważniejsze pytanie i to kolejna wartość wytrącająca nożyce Golicyna z rąk kłamców. Jeśli jakieś sceny rzeczywiście były zmieniane w ostatniej chwili, to pewnie te z samej katastrofy. Krauze pokazał, że samolot rozpada się w powietrzu, ale i tutaj nie zobaczymy Macierewicza.

Utrwalacze kłamstwa nie mieli wyjścia, musieli szukać i walić na oślep, w rozpaczy skupili się na grze aktorskiej i incydentach w kinie. Film jako całość i przesłanie broni się doskonale. „Smoleńsk” pokazuje wszystko, co powinien pokazać, jest bezlitosny dla kłamców i zdrajców, czuły dla rodzin ofiar, pełen szacunku dla zamarłych i podziwu dla żyjących bohaterów, którzy mieli odwagę walczyć o prawdę. Jedna z dyżurnych recenzentek napisała, że nigdy nie widziała tak złego filmu i mam wrażenie, że to służbowa, nie osobista ocena. Sam do kina poszedłem trochę służbowo, ale już pierwsze sceny sprawiły, że osobiste łzy, ciekły mi po osobistych policzkach i takich scen było więcej.

Dla mnie to pierwszy taki film w życiu, którego nie potrafię skatalogować i właściwie nie myślę o „Smoleńsku”, jak o filmie. Widziałem kawałek własnego życia i jeszcze większy kawałek Polski, która jest fenomenem, bo w historycznych chwilach zawsze powstaje z kolan. „Smoleńsk” broni się dziś i obroni się za 1000 lat, to do bólu polski film, a końcowa, symboliczna, scena, w której Polak znajduje Polaka, nie ma w sobie nic z banału, jest ponadczasowym przymierzem.

Matka Kurka. Kontrowersje.net