Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
29 sierpnia 2023
Konkurs Strzeleckiego - Sylwetki Jurorów (12)
Miro Wróbel

Born in Poland. Graduated from Politechnical University of Gdansk with Master degree in Architecture and later obtained B.A in Printmaking at RMIT in Melbourne.
Between 1975-81 participated in "Mail Art" exhibitions in Europe, America and Australia and solo and group shows of paintings, prints and drawings in Poland.
Arrived in Australia in1982 and continues to exhibit in solo and various group shows.

- Pochodzi Pan z Gdańska?
-Tam się urodziłem w 1948 roku, tam spędziłem dzieciństwo i tram mieszkałem do czasu ukończenia studiów. Studiowałem architekturę na tutejszej politechnice, a potem wyjechałem do Bartoszyc, gdzie dostałem mieszkanie i pracę urbanisty. Ja w ogóle nie chciałem być architektem, ale tata chciał, abym miał konkretny zawód, a nie takie fiu bździu. Na uczelnię plastyczną i tak bym się nie dostał, bo tam było mało miejsc, a wszystkie z góry obstawione.

- Kiedy Pan sobie uzmysłowił, że kocha malować?
-Już cos tam malowałem, jak miałem około 14 lat. Malować chciałem, na początku ciapkałem się w akwarelach, potem zachciało mi się farb olejnych, ale te były drogie. Na szczeście niedaleko nas mieszkała siostra mojej mamy, bezdzietna i dość zamożna, widać wierzyła we mnie, bo pewnego dnia kupiła mi pędzle oraz farby w tubkach. W jakichs mądrych księgach wyczytałem, jak wyciskać farbę i rozcieńczać terpentyną. Co to była za uczta! Mój pierwszy obraz to martwa natura: jabłka, gruszki oraz syfon. Rodziców zatkało z wrażenia : „no popatrz jak oddał kolory, jak żywe!”.

- Miał Pan jakiegoś opiekuna?
-Nie, sam się trudziłem, malowania uczyłem się z książek Władysława Lama, który potem był moim profesorem. Ale czy dobrze mi szło? To były czasy, kiedy memu serca o wiele bliższa była piłka nożna. Często chodziłem do Muzeum Pomorskiego, czego tam nie było – i sztuka zachodnia i sztuka nowoczesna, i szkoła gdańska ówczesna, krakowska i warszawska i jakiś modernizm, a to się szkoła gdańska ścierała z warszawską, na to patrzyłem i takie były moje „korepetycje”. Na tym etapie malowałem scyzorykiem na kartonikach, miałem wtedy jakieś 18 lat. Ale krótko przed maturą naszło mnie, żeby malować pędzlem na większych przestrzeniach, na półtora metra. Nie śmiałem rodziców prosić o pieniądze, żeby nie nadwyrężyc ich budżetu.

- I znowu ciocia przyszła z pomocą?
- Nie, ale na szczęście znalazłem w piwnicy jakieś farby po Niemcach. Jak sie okazało, mieszkał tam syn Niemców, który studiował architekturę na Politechnice, gdzie też uczyli go malowania. Zostało po nim sporo farb zmieszanych chyba z pokostem. No, to zacząłem malować duże obrazy. Niektóre z nich są zachowane do dziś u mojej siotry - jak patrze na nie z perspektywy lat, to były niezłe obrazy!

- Pewnego dnia pan architekt wyjechał z Bartoszyc do Melbourne?...
- Tak i dopiero tutaj zrobiłem prawdziwe studia plastyczne, na które trafiłem właściwie przypadkiem. Otóż poszedłem na RMIT na kurs angielskiego, patrzę a tu takie fajne wydziały sztuki! Wraz z podaniem złożyłem trochę moich grafik i rysunków. Akurat wtedy szefem katedry grafiki była Kaszubka z Pucka, taka starsza pani, co to przed Rosjanami uciekała. Potraktowała mnie jak swego rodaka. Widziała w moim indeksie, że miałem w Gdańsku zajęcia z malarstwa i rysunku, więc przyjęła mnie od razu na drugi rok. Przed wakacjami dała mi krymkę i kawałek linoleum, "no to możesz sobie poeksperymentować." I tak to w dwa lata zdobyłem tytuł bachelora.



-Przekazał Pan swoje talenty dzieciom?
-Nie zdążyłem. Na początku malowały flamastrami, potem małżeństwo się rozpadło i mama zabrała je do Ameryki.Nie, nie mają inklinacji do sztuki.Mają konkretne zawody.

-Czy jest Pan przywiązany do jednego stylu?
-Jak każdy może zobaczyć na moim FB, pojawia się u mnie kilka stylów. Na ogół działam przez 3-4 lata w jednym stylu, ale potem czuję, że się wypaliłem i zaczyna się coś innego. Ale nieraz wracam do starych prac i je przerabiam...

-Czy idzie Pan za modą?
-Nie, z modą nie trzymam, bo nawet nie wiem, co jest modne. Kiedyś wszystko było jasne, tu realizm, tam abstrakcja, ale dzisiaj to trudno się połapać, jakis superrealizm, duchy, strachy.

- Jak się Panu podoba malarstwo aborygeńskie?
- Bardzo! Super są te wszystkie kropeczki. Czasem i ja je maluję, zawsze to inny szyfr.

-Podobno spędza Pan dużo czasu w ogrodzie?
-Oj, tak, lubię uprawiać warzywa, uwielbiam własne pomidorki i dynie, i wszystko, co rośnie na ziemi, a nie w ziemi, jak rzodkiewka. Rzecz jasna, lubię też gotować. Wielu artystów lubi gotować, bo to taki rodzaj artyzmu: dodaj trochę tego i tamtego, żeby też było do koloru, może nie zawsze udaje się smaczne, ale w sumie to bardzo ekscytujące.




-Czy robi Pan nalewki z własnych owoców?
- Kiedyś miałem urodzajne drzewa, 30-letnie śliwy, owocu było pełno, szkoda, żeby gniły na ziemi, no więc musiałem pakować je do gąsiora... Stare, dobre czasy. Ale potem trzeba było te stare śliwy powycinać.

-Ma Pan jakieś zwierzątka?
-Dziś mam tylko kota, kiedyś miałem psy. Najgorsze było, jak stare psy chorowały i trzeba je było usypiać. Nie mogłem patrzeć na ich cierpienie. Okropnie przeżywałem ich śmierć. Wiadomo, człowiek się tak bardzo do nich przywiązuje. Więc powiedziałem sobie: już nie będę brał kolejnego zwierzaka, bo to za duży stres.

- No, ale przygarnął Pan kota...
- Sam przyszedł! Od moich aborygeńskich sąsiadów przyszedł mały kociak, usiadł przy moim samochodzie, więc dałem mu mleczka. Po powrocie z zakupów patrzę, kotek siedzi przy pustym spodeczku. Mówię, OK dam ci mleczka, ale do domu nie wpuszczę. No i co? Zadomowił się i śpi w moim łóżku. Ukułem takie powiedzonko: uważaj komu dajesz mleczko, bo ci zajmie twe łóżeczko!

- Życzę, aby kotek żył długo i zdrowo i dziękuję za pogawędkę.

Z Mirosławem Wróblem rozmawiała Ernestyna Skurjat-Kozek

Więcej o artyście na FB

Artysta współpracuje ze słynną Galerią Bluethumb

Link do poprzedniej sylwetki jurora