Kategorie:
Wszystkie
Karolcia
Polka w Indiach
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
22 wrzesnia 2011
Singapur - Miasto Lwa - (część 3) Śladami Conrada
Andrzej Siedlecki (tekst i zdjęcia)

Żonka, gdziekolwiek jedziemy, jak już wspomniałem, wyszukuje „polonika”, tak więc i teraz sprawdziła czy Singapur ma jakiś związek z czymkolwiek polskim. Kliknęła na internecie hasło Singapore i po wielu „klikach” znalazła ślady obecności Józefa Konrada Korzeniowskiego, znanego w świecie literatury jako Joseph Conrad. Dowiedziała się, że pisarz pracując dla Anglików jako marynarz, pływał na statku w regionie Azji Południowo – Wschodniej i kilkakrotnie zawitał do Singapuru, który ówcześnie był terytorium angielskim.

Singapurski „Heritage Trails” informuje, że jest nawet pomnik Conrada przy Singapore River, a inna strona internetowa podaje, że w jakimś hotelu istnieje luksusowy pokój pod nazwą „Joseph Conrad suite”. W jakim, już nie mieliśmy czasu sprawdzić. Tak więc teraz musimy zabawić się w detektywów i znaleźć obydwa ślady pobytu pisarza, ale tę gratkę zostawiamy sobie „na deser” i najpierw idziemy odetchnąć powietrzem zatoki morskiej- Marina Bay. Conrad zapewne tu przepływał, by zacumować przy nadbrzeżu.

Obecna dzielnica w Marina Bay została zbudowana na osuszonej ziemi, wydartej morzu i teraz lśnią tu w słońcu nowoczesne wieżowce. Dzień jest parny, bardzo gorąco i żadnej bryzy. W naszych głowach szaleje „tropical madness”, jakby napisał Witkacy. Wychodząc z metra mijamy strumień turystów – rodziny z dziećmi i młodych ludzi - a wszyscy w ten weekend bieżą do zatoki, by zwiedzić ten niesłychanie okazale wyglądający kompleks architektoniczny, a także „pobuszować” po niezliczonych sklepach z obfitością towarów z całego świata.




Wieżowce na Marina Bay


Rowery

Zaraz po wyjściu z metra widzimy przy parkanie, w tym klinicznie czystym mieście - o dziwo! - mnóstwo brudnych, starych, zardzewiałych rowerów. Zastanawiamy się czyje są, na pewno nie turystów, więc muszą być robotników, którzy rzeczywiście nawet w weekend - widoczni przed nami - pracują przy wznoszeniu olbrzymiego wieżowca. Przeważnie o ciemnej skórze i dla nas o nieodgadnionej narodowości. Z Indii, może Bangladeszu, ale jednak najprawdopodobniej z pobliskiej Malezji. W każdym razie do prostych prac na budowie, tak samo i do hoteli, Singapurczycy sprowadzają najemnych pracowników spoza wyspy. Idąc dalej, przy parkanie po prawej, widzimy już nie rowery a motocykle i skutery, też brudne, ale te – mamy wrażenie - należą raczej do majstrów.

I wreszcie przed nami ukazuje się piękna, otwarta przestrzeń zatoki. Na nadbrzeżu witają nas stojące wesołe, pomarańczowe, w różnych ubrankach przyjazne lwy. Marina Bay Sands w Marina Bay - to woda, szkło, beton, metal, monumentalna, imponująca stylem i nowoczesnością architektura. To w zatoce największy, najbardziej nowoczesny kompleks architektoniczny. Na trzech –nogach – budynkach - wieżach, które są połączone z sobą, leży jako niby dach Sands Skypepark, przypominający olbrzymi statek, na którego pokładzie rosną drzewa, znajdują się restauracje i miejsca spacerowe, oraz olbrzymi, przerażający, powyżej 55- go piętra - basen. Przerażający, bo kiedy się w nim pływa, to nie widać brzegu basenu i wydaje się, że zaraz możemy spłynąć z wodą... dwieście metrów w dół.


Autor wita Lwa


Marina Bay Sands


Marina Bay Sands

W budynkach - wieżach znajdują się olbrzymie centra handlowe i mieści się też wielgachny 55-piętrowy hotel, mający ponad 2500 pokoi i kasyno, z największą na świecie przestrzenią i ilością stołów. Podobno bije ono na głowę finansowymi obrotami Las Vegas. W kasynie płyną strumienie pieniędzy, przeważnie z kieszeni przyjeżdżających tu bogatych Chińczyków, uwielbiających hazard. My jako cudzoziemcy możemy wejść za darmo i grać 24 godziny, ale Singapurczykom pozwala się tylko na wejście, jeśli zapłacą $100 dolarów. Bardzo „opiekuńczy” rząd chyba nie chce, by Singapurczyk biedniał, lub za dużo, co chyba za trudne, wygrał.

W kompleksie architektonicznym są jeszcze dwa teatry, Convention Center, muzeum, restauracje, kawiarnie, „Event Plaza” i galerie. I oczywiście, sieć butików najbardziej znanych europejskich, angielskich i amerykańskich firm jak: Dior, Armani, Hermes, Chanel, Burberry, Dunhill i Ralph Lauren, które także są obecne prawie w każdym luksusowym centrum handlowym Singapuru. Z butików widać wychodzącą elegancko ubraną młodzież, z torbami pełnymi zakupów. My tam nie wchodzimy, bo powiedzmy - skromność jest zaletą, a poza tym na pewno byśmy za długo się namyślali przy kupnie jakiegoś fatałaszka. Plan rozbudowy dzielnicy, w której będą jeszcze biura, centra biznesowe i pomieszczenia mieszkalne - bo tu ciągle jeszcze się buduje - jest wystawiony w środku pierwszego budynku - wieży, by każdy mógł podziwiać rozmach wizji przyszłości.


Wnętrze Marina Bay Sands


Wizja przyszłości


Sir Stamford Raffles

Jestem pewien, że założyciel kolonialnego miasta Sir Stamford Raffles, kiedy tu przypłynął i zaczął sprowadzać Chińczyków do pracy nie przewidział, że „jego” centrum handlowe w tej części świata, tak doskonale będzie się rozwijać. Ale oprócz tych miejsc rozbuchanego konsumeryzmu, jest także coś i dla ducha zwiedzających, to właśnie Art Science Museum. Mieści się ono w budynku przypominającym rozchylający się kwiat lotosu. O!- przed budynkiem można sprawdzić godzinę na roztapiającym się od słońca zegarze - rzeźbie Salvadore’a Dali. Nie, niestety nie można sprawdzić, bo artyście udało się zatrzymać czas - godzina jest niewzruszenie wieczna!

Wchodzimy do muzeum, by zobaczyć niezwykłą, niestereotypową wystawę malarstwa Van Gogh’a. Francuski projektant wykorzystał olbrzymie ściany sal, na których rzutniki wyświetlają co chwila, w całości lub w detalu, zmieniające się dzieła malarza. A tak pokazywane, odkrywają przed nami technikę artysty, gdzie widać każde uderzenia pędzla i niebywale skomplikowane nakładanie różnorodnych kolorów, które - gdy patrzy się na autentycznego rozmiaru płótno - łączą się jakby w jeden, niemalże jednolity kolor, który jednakże nim nie jest. To jakby uświadamia widzowi talent i mozolną pracę, jaką artysta włożył w obraz, aby uzyskać niepowtarzalny efekt. Nie brak także olbrzymich fotografii dokumentalnych, uzupełniających wiedzę o artyście. Całość wystawy, z dodatkiem dyskretnej muzyki Vivaldiego sprawia wrażenie monumentalne, bo przecież i monumentalny, i inspirujący był wkład Van Gogh’a dla współczesnego malarstwa. Nie jest możliwe, by nie przywieźć sobie multimedialnej pamiątki w postaci zdjęcia, na którym siedzę z żonką... we francuskiej kawiarence, tej z obrazu Van Gogh’a.


Salvador Dali - zatrzymany czas


Jesteśmy w kawiarence Van Gogha


Salvatore Dali - Space Venus

I po tej dawce szaleńczego świata, wywodzącego się z realizmu, przychodzi kolej na poetykę snów – dzieła Salvador'a Dali. Można tu fotografować do woli, więc kolekcjonuję z zapałem dzieła surrealisty. I zabawiamy się z innymi, by się odrealnić z żonką w lustrach, choć na chwilę.

Wreszcie przychodzi moment, w którym żonka, mój GPS („dżi - pi- es”) prowadzi mnie do Fullerton Hotel, jednego z najbardziej prestiżowych hoteli na wyspie. Szukamy najpierw „Conrad suite”, pokoju upamiętniającego pobyt pisarza. Okazuje się, że Conrad między 1883 a 1888 rokiem był w Singapurze aż osiem razy, a w 1887 lub 1988-ym przebywał tu około 5 – ciu miesięcy, jak podają, nie bardzo precyzyjne, źródła internetowe. I być może, mieszkając obok teraźniejszego Fullerton Hotel, w już nieistniejącym Domu Marynarza - gdzie mieszkali inni ludzie morza, czekający na zawodowe propozycje - wysłuchał historii o statku S.S. Jeddah, płynącego z Singapuru i wiozącego muzułmańskich pielgrzymów do Mekki, a fakt ten stał się inspiracją „Lorda Jima”?

Niewątpliwie, chodził do budynku dawnej poczty, która została wyburzona, a znajdowała się w miejscu, gdzie teraz właśnie stoi hotel. Front hotelu zachował fasadę już nowej, dwudziestowiecznej poczty i w środku wygląda tak, jak najlepszy hotel w takim mieście powinien wyglądać. I rzeczywiście wygląda okazale - drewno, szkło, mnóstwo dekoracyjnych elementów, wyrafinowanie, przepych, a eleganccy goście sączą drinki i piją w atrium „afternoon tea”. Nasz „syncio” pił tu podczas biznesowego spotkania podobno najlepszą herbatę, jaką można wypić w Singapurze. My na herbatkę niestety, nie mamy czasu! We wnętrzu zieleń bambusów, kwiaty i rzeczywiście, jakoś atmosfera wydaje się tropikalno - kolonialna i pasuje tu kapelusz „panama”, i biały, lekki garnitur, plecione buty i cygaro w zębach...

A my, ubrani po australijsku, w klapkach, z dreszczykiem emocji idziemy sobie do recepcji. A w niej Natasza! Piękne blond włosy, łagodny uśmiech, akcent nam znany i niesamowita uprzejmość, i elegancja pasująca do wytwornego wnętrza. -„Niestety, nie mamy pokoju z nazwiskiem Conrada i nie mamy żadnych memorabilii”. -„Nie, to niemożliwe, on tu kiedyś podobno bywał” – nie dajemy za wygraną. – „Czy na pewno nie ma”? Natasza sprawdza.


Odrealnieni w lustrach


Fullerton Hotel


Natasza w recepcji

Wychodzi do pokoju za recepcją, długo rozmawia przez telefon, a my czekamy jak na wyrok! Wraca uśmiechając się, my też, zadowoleni że znaleźliśmy. - „Jest inny hotel - nazwy nie wymienia – są inne nazwiska, ale pokoju z nazwiskiem Conrada nie ma”. „Jak to? Są inne nazwiska, a nazwiska Conrada nie ma?” - „Nie ma, natomiast jest u nas sala, w której był kiedyś był stary, „English Club” i tu przychodzili Anglicy, więc być może po odebraniu poczty Conrad tu bywał, może nawet grywał w bilard”? I zaproponowała obejrzenie wnętrza.

Chętnie korzystamy z zaproszenia, chociaż to! – pomyślałem - i w mojej wyobraźni, mimo krzeseł zakrytych bielą, Conrad zaistniał. Elegancki, ubrany w kremowy garnitur, siedział w ciemnym, wytwornym fotelu, palił fajkę i z uwagą słuchał opowieści atletycznego kapitana. Może to był kapitan Whalley z „piersią okrytą brodą jak srebrnym pancerzem” z „U kresu sił”? Pomyśleliśmy, że Natasza omyliła się, bo zapewne myślała o nowym klubie, tym z 1928 roku, kiedy zbudowano hotel. No tak, ale skąd mogła wiedzieć, że Conrad już wtedy nie żył. Ale my jesteśmy przekonani, że istniał przy dawnej poczcie klub angielski, który później, też jak i poczta, został zburzony.

Wyszliśmy z hotelu, prawdę mówiąc rozczarowani, bowiem nie spełniły się nasze oczekiwania. -„Ale mamy jeszcze przecież znaleźć pomnik Korzeniowskiego, no i może w innym hotelu „Conrad suite”, to musi się udać”- rozjaśniał mi rozczarowanie optymizm żonki. Więc mój „GPS” studiuje uważnie mapę i prowadzi na bulwar rzeczny, gdzie może… może …? Ale w alejce odkrywamy ze zdumieniem pomniki Lee Tsao Pinga, Ho Chi Minh’a, a Korzeniowskiego ani śladu! Upał dokucza, nogi ledwo niosą, ale nie rezygnujemy. -„Może po drugiej stronie rzeki”? Wysuszone gardła łyknęły wodę i dotarliśmy do mostu, by przejść na drugą stronę. Schodzimy w egzotyczną uliczkę pełną restauracji z przeszłości, a tu nagle, jak spod ziemi wyrasta mnich, którego przedtem na moście nie było i ofiaruje mnie obrazek Buddy. Akurat nie mam przy sobie żadnych monet, ale otrzymuję błogosławieństwo. A pomnika jak nie ma, tak nie ma!

Znużeni idziemy dalej ...i nagle z boku, na tle Fullerton Hotel wyrasta przed nami płyta ze stali, na której umocowana jest plakietka z brązu z wizerunkiem Conrada. JEST! A pod nią napis: “Joseph Conrad - Korzeniowski 1857-1924, Joseph Conrad – Korzeniowski a Pole by birth, British Master Mariner and great English writer who made Singapore and the whole of Southeast Asia better known to the world”. I dalej, nota biograficzna. Świetnie! Ale to jeszcze nie wszystko!


Żonka i Conrad


Pomnik Conrada

Musimy znaleźć pokój Conrada, więc żonka klika na internecie... i okazuje się, że rzeczywiście istnieje! W okazałym architektonicznie Raflles Hotel, którego strona internetowa utrzymuje, że Conrad był jednym z pierwszych gości . I tu, znajdują są memorabilia i autograf pisarza. JEST!) Odnaleziony wreszcie „Joseph Conrad suite” znajduje się w świetnym towarzystwie, między pokojami Avy Gardner, Charlie Chaplin’a, Kiplinga, Malraux, John’a Wayne, Michener’a i innymi sześcioma wybitnymi, światowymi nazwiskami. Oprócz „poloników” związanych z Korzeniowskim w Ogrodzie Botanicznym można także znaleźć pomnik Chopina, a przy Queens Street przed katedrą - statuę Jana Pawła II-go.

Szczęśliwi, nagradzając siebie za wytrwałość w poszukiwaniach - „szukaj a znajdziesz” - idziemy na piwo. Patrząc na fale rozmawiamy o czasach Conrada, jednego z największych pisarzy morza… i powoli znikają wieżowce, a w zatoce wyobraźni pojawiają się małe łódki tubylców z towarami, holowniki, widać zacumowane i odpływające statki, wysuszone przez opium ciała Chińczyków, wyładowujących towary i zatroskanych kupców liczących straty lub zyski, półnagich Malajów myjących pokłady, sprawdzających maszty i żagle, przygotowując stare, zużyte już burzami i morzem statki do następnego rejsu tak, by mogły przeżyć śmiertelne pułapki morskiego żywiołu… Pojawili się też na nadbrzeżu agenci ubezpieczeniowi, sprawdzają czy jeszcze mogą ubezpieczyć znękany czasem i podróżami stary żaglowiec, z którego zeszła już farba, a maszty zostały nadwyrężone tajfunem…- „Czy może następne piwo?”- delikatnie spytała drobna i wdzięczna Chinka, z innej już rzeczywistości,. -„Jeszcze raz Tiger” - prosimy. Słońce skłaniało się ku zachodowi, kładąc swą czerwień na wody zatoki.

„Życie jest nagromadzeniem doświadczeń”- Shaolin

Copyright Andrzej Siedlecki

www.andrzejsiedlecki.pl


Autor na piwie


Żonka na piwie
Więcej zdjęć znajdziesz tutaj