Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
29 wrzesnia 2023
"Zielona granica" Agnieszki Holland
Filip Obara

Foto Adam Białous
Zacznę od końca. Od klatki schodowej w krakowskim kinie „Kika”, którą schodzili widzowie po seansie Zielonej granicy. Wszyscy milczący i głęboko poruszeni. Ja również. Nie dało się inaczej. Film Agnieszki Holland jest uwodzicielski, ponieważ jest bardzo dobry. Na końcu pozostaje jednak pytanie: Czy jest prawdziwy? Krok za krokiem schodziliśmy w dół kamienicy, nikt nie mówił ani słowa. Przed oczami mieliśmy jeszcze niedawno widziane sceny, a umysły przyswajały przekaz, jaki został im podany w kunsztownej formie…

Chwilę wcześniej ja i kilkudziesięciu krakowian mieliśmy okazję przez dwie i pół godziny oglądać dramat uchodźców wojennych z Syrii i emigrantów z Maroka, poniewieranych przez służby graniczne Białorusi i Polski, szukających pomocy i znajdujące ją jedynie u lewicowych aktywistów.

Od samego początku odpowiednie obrazy zaczynają układać się w spójną całość: widzimy samolot pełen głównie kobiet i dzieci. Są z nimi starcy i młodzi mężczyźni, którzy mimo, iż wywodzą się z muzułmańskiej kultury, są opiekuńczy i zajmują się małymi dziećmi.

Zostali oszukani przez reżim Łukaszenki, który obiecał im bezpieczną drogę do Polski i dalej do innych krajów europejskich, a w rzeczywistości podrzucono ich do granicy i brutalnie przepchnięto pomiędzy drutami kolczastymi – do Polski.

Tu zaczyna się nowa odsłona dramatu. Kulturalna kobieta z Afganistanu (której brat pracował z polskimi żołnierzami) dostaje wodę i dwa jabłka od miejscowego rolnika, po czym, gdy oddala się na kilkanaście kroków, ten sięga po telefon. Ona zaczyna uciekać do lasu, a widz myśli: O, proszę – polski szmalcownik. Ów domniemany szmalcownik krzyczy za naszą bohaterką, jakby chciał powiedzieć: Poczekaj, nie dzwonię po Straż Graniczną, ale nie zdąża, więc nie wiemy, co chciał powiedzieć. Podobnie jak nie wiemy, gdzie dzwonił.

Dalej widzimy już właściwego bohatera zbiorowego tego dramatu – funkcjonariuszy SG, którzy najpierw napadają na syryjską rodzinę, potem zwodzą ją przez chwilę dobrym traktowaniem (dają nawet papierosy), aby na końcu okłamać ich, że zawiozą ich do Szwecji (gdzie nasi Syryjczycy mają wujka) i równie brutalnie jak Białorusini przepchnąć z powrotem za wschodnią granicę.

Tu zaczyna się dramat, którego odsłony trudno policzyć, gdyż proceder przerzucania tam i z powrotem przez granicę powtarza się bez końca. Po drodze giną ludzie, a polska Straż Graniczna wśród ciągłych bluzgów bezwzględnie wypełnia zadania zlecone przez władzę, nie oglądając się na nic i nieludzko traktując nawet kobiety w ciąży.

Kolejna odsłona – do akcji włączają się aktywiści sprzymierzeni z „psycholożką” (w tej roli Maja Ostaszewska) pomagającą „osobom uchodźczym”. Widzimy jasno, jak w obłudnie katolickiej Polsce, którą kieruje totalitarny rząd nasyłający okrutnych oprawców na zdesperowanych uchodźców, znajduje się tylko jedna grupa sprawiedliwych – organizacja lewicowych idealistów, wściekłych po równo i na polskich polityków i na Unię Europejską (którą oskarża się o zabicie około 30 tysięcy imigrantów na morzu).

Dalej nie będę opowiadał, ani zdradzał szczegółów, tak w każdym razie w ogólnych zarysach wygląda fabuła. A teraz skupmy się na tym, czego w Zielonej granicy… zabrakło.

Wielki nieobecny – imigrant na granicy
Od samego początku kryzys na granicy ukazany jest wyłącznie z perspektywy autentycznych uchodźców (syryjska rodzina, która utraciła dom i sklep padając ofiarą ISIS czy też trzech marokańskich nastolatków bez rodziców, nad wyraz grzecznych, wręcz kurtuazyjnych, gdy siadają do stołu z Polakami).

W Zielonej granicy nie widzimy tego, co naprawdę działo się za drutem kolczastym dzielącym Polskę i Białoruś. Nie ma tu hord śniadych mężczyzn w wieku poborowym, wśród których gdzieś błąka się parę kobiet i dzieci, co widzieliśmy na licznych nagraniach. W filmie Holland proporcje zostają odwrócone. Jest mowa tylko o tym, że Łukaszenka wykorzystuje imigrantów jako „żywe pociski”. Twórca ewidentnie sili się na uniwersalizm i w sferze samego wykonania niewątpliwie osiąga sukces, natomiast w sferze przekazu równie ewidentnie promuje lewicowy postulat granic otwartych dla wszystkich i całkowitego zamknięcia oczu na konsekwencje takiej polityki.

Bo nawet jeżeli na statkach płynących po Morzu Śródziemnym i w innych środkach transportu faktycznie znajduje się trochę uchodźców, to wojna domowa wszczęta niedawno we Francji przez dzieci imigrantów jest tylko szczytem góry lodowej tego, co dzieje się również w innych krajach, a sami Francuzi nie głosują na Marine Le Pen tylko dlatego, że „nie wypada”, a nie dlatego, że nie popierają jej zdroworozsądkowych postulatów…

Jeżeli przy całym kunszcie artystycznym Agnieszka Holland wywołała poważne kontrowersje, to dotyczą one właśnie poważnego zachwiania proporcji. Bo jeżeli faktycznie zdarzały się nieakceptowalne nadużycia ze strony polskiej SG, to konsekwencje powinny być wyciągnięte.

Sposób prowadzenia narracji sprawia, że nie mamy do czynienia z rzeczywistym obrazem okoliczności, jakie miały miejsce (choć film rości sobie pretensje do opisu realiów na granicy), w których błędem w systemie jest cierpienie niewinnych uchodźców. Takie poprowadzenie tematu byłoby uczciwe i faktycznie zwracałoby uwagę na ich dramat i potrzebę lepszego systemowego rozwiązania kwestii pomocy. Wtedy można by też mówić o autentycznej uniwersalności.

Im bardziej rozwija się akcja, tym kontrast staje się wyraźniejszy: z jednej strony mamy pobożnych muzułmanów, autentycznie zdających się na wolę i opatrzność Allaha, a z drugiej bezduszną machinę państwa rządzonego przez „prawicę” i naród „obciążony” katolickością. Natomiast jedynymi osobami, które w tym wszystkim zachowują przyzwoitość są lewicowe aktywiszcza i anarchiści, łącznie z jednym „transseksualistą”.

Narracja zbudowana jest na wszystkich uprzedzeniach i kliszach politycznych ostatnich lat i w tym sensie – to można stwierdzić jednoznacznie – jest całkowicie upolityczniony, wbrew temu, co zgodnym chórem głoszą krytycy na Filmwebie i w lewicowych mediach. Niemniej jedno trzeba przyznać, obraz stoi na tak wysokim poziomie artystycznym, że paradoksalnie przy całej swej tendencyjności i schematyczności podziału świata tworzy spójną i wciągającą całość, która wywołuje głęboki oddźwięk uczuciowy.

Są też wątki niejednoznaczne. I tak na przykład jedyny (podkreślam: jedyny) sprawiedliwy wśród zdegenerowanych pograniczników, Jan (grany przez Tomasza Włosoka) jest przyzwoitym, wierzącym młodym chłopakiem, który wraz z żoną oczekuje na pierwsze dziecko. Z drugiej strony pacjent i znajomy pani psycholog (w którego wciela się Maciej Stuhr) reprezentuje wszystkie obsesje i frustracje obecnej lewicy w Polsce. Ów zamożny ćpun, walczący z nałogiem i tyleż wulgarnie, co groteskowo pomstujący na „nazistowską” władzę, jest postacią, z której lewica kpi sama z siebie, jakby chciała powiedzieć: Patrzcie, mamy dystans.

W tym punkcie nie można pominąć porównania z innym ważnym obrazem, który w tym samym czasie wszedł do polskich kin. Chodzi oczywiście o film Sound of Freedom z Jimem Caviezelem, traktujący o zbrodniczym procederze handlu ludźmi, w tym przede wszystkim dziećmi, na potrzeby wykorzystywania seksualnego. W obu przypadkach mamy do czynienia z kinem zaangażowanym i w obu mamy próbę sięgnięcia po uniwersalizm. Z tym że, jeżeli obejrzymy Dźwięk wolności, to jest jasne, że elementy polityczne praktycznie tam nie występują (a okazja do dowalenia Demokratom i wychwalania Trumpa była doskonała), natomiast Zielona granica jest w całości podszyta kontekstem politycznym. Jednocześnie ze smutkiem należy stwierdzić, że gdyby przyszło nam ocenić wyłącznie walory artystyczne, to pałeczka pierwszeństwa przypadłaby raczej dziełu z lewej strony barykady…

Odwaga twórcza czy… zdrada stanu?
Nawet jeżeli stwierdzimy, że w sferze przekazu film Zielona granica jest jednostronny, to i tak rodzi on uzasadnione wątpliwości odnośnie postępowania władz i służb w Polsce. Jeżeli bowiem cokolwiek z tego, co pokazała Holland ma znamiona prawdy, to w normalnym kraju uznano by, że należy powołać specjalną komisję śledczą, której zadaniem będzie zbadanie reakcji polskich władz, a po drugie nadużyć ze strony służb. Osoby odpowiedzialne musiałyby być pociągnięte do odpowiedzialności. Problem w tym, że w naszym kraju odpowiedzialność nie dotyczy „osób immunitetowych”, nawet gdy nie są już aktywne w polityce. Nie ma u nas mechanizmów patrzenia przez władze ustawodawczą i sądowniczą na ręce władzy wykonawczej, takich jak choćby komisje kongresowe w USA.

O prawdziwym (a nie propagandowym) wyjaśnieniu wątpliwości zasianych przez Zieloną granicę możemy zatem zapomnieć…

Nie możemy jednak uchylić się od oceny filmu rzucającego tak poważne oskarżenia pod adresem Straży Granicznej, w której rzekomo przełożeni mówią o pozbywaniu się trupów (łącznie z tymi, których zabiliby polscy funkcjonariusze), a sami pogranicznicy znęcają się nad Bogu ducha winnymi kobietami w ciąży i starcami.

Skąd twórcy wzięli opowieści, na których byli w stanie osnuć obraz polskiej służby granicznej, w której pracują niemal sami sadyści i psychopaci rodem z Auschwitz?

Wiadomo, że partia rządząca wykorzystała propagandowo kryzys na granicy białoruskiej, by zaprezentować sprawność polskich służb i stworzyć pozory funkcjonującego państwa bezpośrednio przed wywołaniem autentycznego kryzysu migracyjnego poprzez niekontrolowane otwarcie granic dla milionów imigrantów z Ukrainy. Dlatego krytyczne ujęcie tematu jest jak najbardziej na miejscu i niniejsza krytyka nie dotyczy faktu, że Holland to zrobiła, ale tego jak to zrobiła.

Ukrywając przed widzami drugą stronę medalu – a więc fakt, że na europejskie granice szturmują głównie młodzi agresywni imigranci, nie zaś uchodźcy – Holland przeprowadziła mistrzowskie wręcz programowanie umysłów. Dzięki znakomitemu wykonaniu udało jej się również zakamuflować całą łopatologiczność świata przedstawionego, w którym nie ma miejsca dla państwa wykonującego swój obowiązek obrony granic, podobnie jak zabrakło miejsca dla pokazania prawdziwego oblicza kryzysu migracyjnego w Europie, który zbiera swoje żniwo w postaci przestępczości i całych dzielnic w zachodnich miastach, do których biały człowiek boi się zapuszczać.

Nie ma wątpliwości, kto jest tym złym. Dowalić ruskim i polskiemu rządowi – to ewidentny motyw, jakim kierowali się twórcy. Ale powiedzmy sobie szczerze, ruskich można nie lubić, a polski rząd można krytykować. Kiedy jednak mówimy o sprawie najważniejszej, czyli sposobie, w jaki przedstawiono polską Straż Graniczną, to sprawa nabiera już poważniejszego wymiaru.

Mówimy bowiem o konkretnych oskarżeniach pod adresem przełożonych i większości funkcjonariuszy polskiej służby granicznej. Jeżeli taki obraz idzie w świat, to nie tylko wzbudza on emocje u Polaków, ale również kształtuje opinie innych społeczeństw. Tu powstaje wątpliwość, czy Agnieszka Holland z należytą pieczołowitością potraktowała spoczywającą na niej odpowiedzialność.

Bo, zakładając, że powstałaby jakaś komisja śledcza do zbadania tej sprawy, należy przyjąć, że równie dobrze mogłaby ona udowodnić, że rzekome przewinienia SG zostały wyolbrzymione, czy wręcz w jakiejś mierze wyssane z palca. Wówczas jest jasne, że na takie działanie – szargające powagę państwa polskiego (jakkolwiek krytycznie możemy do niego ze zrozumiałych względów podchodzić) – jest lub powinien istnieć odpowiedni paragraf w kodeksie karnym i to odwołujący się do najwyższej wagi przewinienia, zbliżonej do zdrady stanu.

Istnieją bowiem granice wolności artystycznej. Gdyby to wszystko, co opisała Holland było prawdą, to trzeba by powiedzieć: Jest to trudna prawda, ale nie możemy jej ukrywać. Co do tego nie ma jednak pewności, a zarzuty, jakie stawia Zielona granica są wręcz kryminalne. Twórca nie ma prawa spreparować obrazu rzeczywistości, który w fałszywym i kompromitującym świetle przedstawia jego państwo, a potem mówić, że jest to film paradokumentalny. Byłoby to bowiem kłamstwo uderzające w sam sens istnienia państwa polskiego (jakiekolwiek by ono nie było pod rządami lewicowych czy „prawicowych” postkomunistów) i to pod pretekstem głoszenia uniwersalnych, „ogólnoludzkich” ideałów.

Czy tę diagnozę można w jakiejś mierze odnieść do nowego dzieła Agnieszki Holland, każdy musi ocenić sam. Oczekiwanie, że powstanie specjalna komisja śledcza, która bezstronnie wyjaśni powstałe kontrowersje, byłoby przecież naiwnością…

Filip Obara pch24.pl

POLECAMY:

Czarnecki: niech Holland porozmawia z kobietami zgwałconymi przez imigrantów