Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
24 czerwca 2017
Prosto z buszu: Ewa, góry i ja
Janusz Rygielski

Moi, zwykle bardzo zapracowani rodzice, latem roku 1962 pozostali w Warszawie. Jednak ojciec postanowił zaprzyjaźnić mnie z morzem, za którym wówczas nie przepadałem. Wraz z parą przyjaciół, którzy głównie zajmowali się sobą, wylądowałem w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w okolicach Jelitkowa. Nudziłem się niemiłosiernie . Bezmyślnego leżenia na plaży w tłumie nie znoszę. Co innego australijskie plaże oddzielone od siebie urwiskami i często ozdobione skałami o intrygujących kształtach, jak chociażby Broken Head, Cape le Grand, Flinders Island, Hinchinbrook Island, czy Wilsons Promontory, gdzie można czuć się zauroczonym nadmorską przyrodą i niemal samotnie wędrować kilometrami.

Ale wtedy, kiedy już napatrzyłem się na zachowanie niektórych sportowców, włącznie z ówczesnymi gwiazdami, to marzyłem o szybkim powrocie do domu. Dni, jak na złość, płynęły wolno na leniwych, bałtyckich falach. W takich okolicznościach poznałem Ewę, dumną gdyńskością, pracującą sezonowo w Ośrodku. Od razu plaża mi wypiękniała, zwłaszcza po Ewy godzinach pracy. Kiedy powróciłem do Warszawy umówiliśmy się, że w następnym roku razem pojedziemy w Tatry.

Do Zakopanego, pokrytego jesiennymi żółtymi liśćmi, przybyliśmy we wrześniu. Było słonecznie, ale i chłodno, a wyżej już biało-śnieżnie. Ewa oglądała Tatry po raz pierwszy. Była nimi zachwycona. Przez cztery lata napisaliśmy do siebie ponad dwa tysiące listów. Dotąd są skrzętnie przechowywane. Moja przyszła żona zaliczyła w tym okresie trzy moje praktyki programowe Politechniki Warszawskiej, w tym jedną, którą ja prowadziłem. Dwie odbyły się w Grybowie, w Beskidzie Niskim i jedna w Sarbinowie, nad Bałtykiem. Kilka dni przed praktykami i kilka dni po nich odkrywaliśmy Beskid Sądecki i Niski.


Ewa Romanowska, 1962

Janusz Rygielski, 1962

W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia obowiązywał w stolicy naszego państwa taki dziwny przepis, że absolwent wyższej uczelni, nawet urodzony i zameldowany w Warszawie, mógł zameldować małżonkę lub małżonka dopiero po przepracowaniu co najmniej jednego roku w tym mieście. Ewa, która w międzyczasie doświadczyła awansu, otrzymała pracę w słynnym sopockim Grand Hotelu. Tam nawet przedstawiono ją Jego Wysokości Szachinszachowi Iranu Rezie Pahlavi i jego cesarskiej żonie Farah Diba, podczas ich wizyty w Polsce.

W kwietniu 1966 r. Ewa przyjechała z Gdyni do Warszawy nocnym pociągiem osobowym, w przedziale drugiej klasy, niewyspana, na ślub cywilny. Udzielający nam ślubu kierownik Urzędu Stanu Cywilnego Warszawa – Ochota nazywał się (o zgrozo) Paramonow. Dokładnie tak samo jak słynny seryjny morderca ze Skierniewic, po którym pozostało powiedzonko „młotek Paramonowa” i kilka żartobliwie ponurych piosenek. Z perspektywy czasu widać, że ten ślub służy nam dobrze.

Kilkunastu gości zostało zaproszonych na skromne przyjęcie w mieszkaniu moich rodziców. Nie czekając końca przyjęcia wsiedliśmy do pociągu odchodzącego do Zakopanego. Po raz pierwszy do przedziału sypialnego pierwszej klasy. Do Bukowiny Na Klinie dotarliśmy autobusem. Wiosennego, słonecznego dnia wybraliśmy się z synem gospodarzy, nastolatkiem, na wycieczkę do Hali Gąsienicowej, ale głębokie zaspy śnieżne i groźne nawisy na Żółtej Turni - idealnie lawinowa pogoda, zmusiły nas do wycofania się. Miodowy tydzień spędziliśmy na Podhalu i Spiszu. Po powrocie z gór, Ewa wróciła nad morze, do mamy, nocnym pociągiem osobowym, w przedziale drugiej klasy. Aby spełnić rygory określone ówczesnymi przepisami, musiałem jeszcze odpracować kilka miesięcy na stażu asystenckim.

Po czterech miesiącach jechałem nocnym pociągiem osobowym, w przedziale drugiej klasy do Gdyni, niewyspany, na ślub kościelny. Była to uroczystość specjalna, ponieważ bliski mi brat stryjeczny ks. Andrzej Rygielski udzielał nam sakramentu ślubu. Ks. Andrzej wybudował w Wągrowcu kościół pw. św. Wojciecha.

„W roku 2012 Ks. Kanonik Andrzej Rygielski, proboszcz parafii pw. św. Wojciecha w Wągrowcu i założyciel Hospicjum Miłosiernego Samarytanina, odebrał z rąk Prymasa Polski, abp Józefa Kowalczyka, godność prałata Jego Świątobliwości Benedykta XVI”. www.gloswagrowiecki.pl/home/wydarzenia/newsy/24-zapowiedzi/3553-papieskie-wyronienie-dla-proboszcza


Ślub kościelny. Po prawej ks. Andrzej Rygielski

Kiedy wreszcie mogliśmy być razem w Warszawie, zamieszkaliśmy na Ochocie, u przemiłej starszej pary. Później przeprowadziliśmy się do mieszkania lokatorskiego, o wymiarze nieco ponad 30 metrów kwadratowych. Ewa podjęła pracę w Orbisie, w Biurze Zagranicznej Turystyki Przyjazdowej, a ja kontynuowałem pracę asystenta w Politechnice Warszawskiej i zastępcy redaktora naczelnego w Tygodniku Studenckim „Politechnik”.

Po latach licznych wędrówek po Tatrach zdecydowaliśmy się na kurs przewodnictwa tatrzańskiego i kurs wspinaczkowy, w Tatrach Polskich jak i Słowackich. Przeszliśmy m. in. piękną wysokogórską trasą na Pośredniej Grani w Słowacji – ulubiony szlak Mieczysława Karłowicza, a ja dodatkowo, w towarzystwie kierownika kursu, pokonałem Staroleśną (Bradawicę) przez Zwodną Ławkę - przepiękna trasa w ekspozycji, którą niestety przeszliśmy we mgle i deszczu.

Z Ewą zdobyliśmy Gerlach, najwyższy szczyt tatrzański podczas 15. godzinnej, okrężnej, częściowo nocnej wycieczki. Mając już za sobą uprawienia do społecznego prowadzenia wycieczek po wszystkich polskich górach, poza Sudetami 1) zacząłem wymądrzać się w Polityce, Kulturze i Życiu Warszawy na temat ochrony gór. Walczyłem o reformę turystyki w Polsce, która moim zdaniem, powinna preferować turystykę indywidualną, poznawczą i kontemplującą, a nie masowe rajdy dewastujące i zagłuszające przyrodę. Dotąd jest to temat aktualny i dla mnie bardzo wrażliwy.

W połowie lat siedemdziesiątych postanowiliśmy z Ewą zapoznać się z górami Bałkanów. Znałem nieźle literaturę górską. Naszym celem były partie gór, do których żaden Polak jeszcze nie dotarł i, oczywiście, o nich nie pisał. Zaczęliśmy od Macedonii, od masywu Szar Planiny, w którym wędrując przez dwa tygodnie spotkaliśmy tylko albańskich pasterzy, owce, wielkie psy dające sobie radę z wilkami, a w parze z niedźwiedziem, a ponadto, o dziwo...wczasowiczów. W dawnej Jugosławii schroniska w górach budowały przedsiębiorstwa, ale w przeciwieństwie do Polski, w tych zakładowych schroniskach mogli również przenocować przypadkowi wędrowcy, tacy jak my.

Rok później powróciliśmy do Macedonii, z zamiarem wejścia na Kajmakczalan - najwyższy szczyt leżący na granicy z Grecją. Specjalne przepustki załatwiliśmy na miejscu. Macedończycy mówili nam, że „za Turka” Macedonia była znacznie większa, ale ościenne państwa, Bułgaria i Grecja, zagrabiły macedońskie ziemie. Dowiedzieliśmy się, że Macedończykom żyjącym w tych państwach, zabrania się używania publicznie ich rodzimego języka. Postanowiliśmy to sprawdzić. W południowo – zachodniej Bułgarii, w części zamieszkałej przez Macedończyków, zatrzymaliśmy się na dwie noce w całkiem przyzwoitej osadzie leśnej dla drwali. Opiekował się nami sympatyczny młody chłopak. Zapytałem go czy jest Macedończykiem, a on na to uciekł i więcej się nie pojawił.

W mieście Sandansky tamtejszy mieszkaniec pokazał nam stary dowód osobisty, liczący kilkanaście lat, w którym napisano „narodowość – macedońska”. Miał również aktualny dowód osobisty, w którym jego narodowość była już „bułgarska”. Z kolei w północno – zachodniej części Grecji opowiadano nam, że za publiczne używanie języka macedońskiego płaci się karę. Oczywiście takich informacji nie mogliśmy wówczas opublikować w Magazynie Turystycznym „Światowid”, czy w Przekroju.


Kamienny Potok, 1962

Nie sposób w tym tekście przedstawić wszystkie nasze wspólne wędrówki, ale kusi mnie, aby wspomnieć kilka takich jak w górach Komovi w Czarnogórze, Raxalpe i Schneeberg w Austrii, a z Australii wyprawy w High Sierra w Kalifornii, Mont Panie w Nowej Kaledonii, wulkan Yasur na wyspie Tanna w Vanuatu, Mt Kinabalu na wyspie Borneo i okolice Mt Hagen w Papui Nowej Gwinei oraz najwyższy szczyt Wyspy Północnej Nowej Zelandii – Ruapehu, a w Australii Mt Bartle Frere, najwyższy szczyt w stanie Queensland. Żyliśmy wyprawami i publikowaniem reportaży oraz prezentacjami slajdów dla przyjaciół, z towarzyszącą muzyką grecką, macedońską, czarnogórską etc. Ewa specjalizowała się w dopasowaniu odpowiedniego dla regionu menu. Doznawaliśmy satysfakcji i przekonania, że tylko razem mogliśmy to osiągnąć.

W sierpniu 1980 r. ks. Andrzej zawitał do Warszawy, aby udzielić sakramentu chrztu naszemu synowi Markowi. W Lublinie i na Wybrzeżu już wrzało, więc jako niepokorny, żyjący sprawami ludzi, Andrzej nie omieszkał dodać kilka politycznych aluzji. Uczestniczący w uroczystości odpowiadali uśmiechem. Na tę okazję przybyła z Australii siostra Ewy z mężem – Duńczykiem. Namawiali nas do osiedlenia w Australii. Uprzejmie nie skorzystaliśmy z propozycji. Dwa lata później sytuacja była inna.

W Australii szczęście dopisało nam niemal od samego początku. Przypadkiem wyczytałem w gazecie, że Literature Board of Australia Council i National Parks and Wildlife Service in New South Wales ogłaszają konkurs na granty literackie poświęcone ochronie środowiska. Z pomocą prof. Jerzego Kozłowskiego, będącego wówczas kierownikiem Katedry Planowania Przestrzennego w University of Queensland, opracowałem podanie o grant, w celu zapoznania się z górskimi parkami narodowymi Australii, a zwłaszcza Kosciuszko National Park, i pisania o nich artykułów w języku polskim dla prasy polskiej w Australii i Polsce. Ten grant pomógł nam poznać nie tylko rejon Mt Kosciuszko, ale także wszystkie ważniejsze parki narodowe na trasie Brisbane - Snowy Mountains.

16 kwietnia 2016 roku, kiedy kalendarz przypomniał nam dokładną datę złotej 50-tki wybraliśmy się w kolejną podróż poślubną. Naszą prywatną uroczystość obchodziliśmy niezupełnie a deux bo z [pieskiem] Happy, w Bald Rock Bush Retreat, w jakby wymarzonej, małej, uroczo prymitywnej chatce rybackiej położonej opodal jeziora, w otoczeniu potężnych głazów i gór w dali. Deszcz przygrywał nam na blaszanym dachu, a później wiatr zwiewał z niego mokre liście zapewniając nam nocny koncert. Nasze łóżko znajdowało się pół metra od paleniska, do którego niemal całą noc dorzucałem drewno, które skrzecząc dostarczało nam nowych intrygujących dźwięków. Happy zaciekawiony niezwykłą sypialnią nie chciał leżeć w swoim łóżku. Łazikował po nas. Wolno płynące nocne godziny pozwoliły nam nie tylko na snucie wspomnień, odczuwanie wdzięczności za teraźniejszość. www.baldrockbushretreat.com/


W tej to chatce świętowaliśmy jubileusz

Po ponad pięćdziesięciu latach wspólnych wędrówek przez góry i życie, w dniu 27 maja br., Konsul Generalna Rzeczypospolitej Polskiej Pani Regina Jurkowska udekorowała nas medalami za „Długoletnie pożycie małżeńskie”, przyznane przez prezydenta Andrzeja Dudę. Miało to miejsce przed otwarciem 49. Zjazdu Delegatów Organizacji Polonijnych w Australii, w Domu Polskim, w Milton, w Brisbane.

Po tym wydarzeniu Ewa udała się do pobliskiej księgarni – kawiarni (Mary Ryan’s Books, Music & Coffee), na pogaduszki z przyjaciółkami. Później poszedłem ją tam odebrać. Powiedziała, że tylko się uczesze i możemy odjechać. Nie wracała. Nagle pojawiły się dwie pracownice, naszeptały Alinie Wikarjusz coś do ucha i wszystkie trzy pobiegły do środka. Ja za nimi. Ewa leżała nieruchomo na podłodze, blada i w szoku. Alina przekonywała ją do choćby ograniczonej rozmowy. Była nieoceniona. Jak to usłyszeliśmy z ust personelu, im samym również zdarzały się potknięcia na tych schodach.

Paramedycy zabrali Ewę do szpitala. Co z psem i ze mną? Mnie mogą zabrać karetką. Pieskiem zajmie się Alina, której przekazałem go na smyczy. Samochód pozostaje przy kawiarni. Kiedy karetka ruszyła, prowadząca samochód paramedyczka zawołała „piesek goni przez ulicę” i zatrzymała karetkę. Happy wymsknął się Alinie z obroży i przebiegł ruchliwą Park Road, biegnąc do naszego, osamotnionego samochodu. Wyszedłem z karetki. Udało mi się go złapać i przenieść na drugą stronę ulicy, zacisnąłem obrożę i bezpiecznie przekazałem Happy Alinie.

Kiedy niemal przed północą dr Mark Michalski zapytał: „Are you Polish?” Ewa z uśmiechem odpowiedziała „Tak”. Złamana i przesunięta kość promieniowa lewej ręki (radius) została złożona. Rano odzyskałem Ewę z ręką w gipsie i diagnozą „barton’s case fracture”. Pojechaliśmy do Mt Tamborine, gdzie korzystaliśmy z kolejnej staropolskiej gościny państwa Ani, Phila i Kajtusi Sowter. Zdążyliśmy jeszcze pochwalić dzień przed pięknym zachodem słońca. Na pobliskim wybiegu dla lotniarzy zastaliśmy tłumek. Odbywała się tam poślubna sesja fotograficzna. Skonstatowałem – wczoraj medal, dziś ślub.




Po przyjeździe do domu „udekorowałem” Ewę gwizdkiem, ale niezbyt długo byłem zatrudniony w roli pielęgniarza, bowiem wybrałem się z Happy na wycieczkę górską. Wieczorem zauważyłem, że mam spuchniętą prawą rękę. Najprawdopodobniej ugryzła mnie bycza mrówka (bull ant), kiedy czołgałem się pod drucianym ogrodzeniem. Z obolałą ręką nie mogłem prowadzić samochodu, więc dowieziono mnie do Tenterfield. Lekarz, wiedząc już o złamaniu Ewy, powiedział: „Widzisz Janusz, Ewa ma sprawną prawą rękę, a ty lewą, więc stanowicie dobraną parę.”

Tak w zdrowiu, jak i w chorobie.

Janusz Rygielski


Ewa z ręka na temblaku - Cabarita Beach


Po medalu, po perypetiach. Chwila spokoju?

1. Uprawnienia na Sudety obejmowały także czeskie Karkonosze, w których nigdy nie byłem. Przestudiowałem więc tamtejsze trasy turystyczne wyjątkowo wnikliwie. Podczas egzaminu na społecznego przewodnika po tym terenie odpowiedziałem poprawnie na wszystkie pytania. Ale przewodniczącego komisji coś tknęło i zapytał „A czy byłeś w czeskich Karkonoszach?” Odpowiedziałem zgodnie z prawdą „Nie”. Przewodniczący zatroskał się i powiedział: „Nie możemy ci dać uprawnień przewodnika na teren, w którym nigdy nie byłeś. Jeśli pojedziesz tam i po powrocie powiesz, że byłeś, to natychmiast, bez zadawania jakichkolwiek pytań, przyznamy ci uprawnienia.” Niestety, nigdy nie miałem czasu, aby pojechać w czeskie Karkonosze.