Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
31 sierpnia 2014
Zachować pamięć o miejscach i ludziach
Marianna Łacek
Obchodzone w tym roku jubileusze polskich szkół tak w Sydney jak i w Melbourne mimo woli nastrajają do refleksji. 60 lat, to z punktu widzenia socjologicznego trzy pokolenia! Ale nawet i ta data, rok 1954, nie oddaje rzeczywistego rozpoczęcia nauczania języka polskiego, dzieci powojennych emigrantów. Pierwsze polskie klasy organizowane były jeszcze w przejściowych obozach dla uchodźców, czyli w drugiej połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku. Wiele polskich rodzin nie wykorzystywało nawet do końca przyznanych im dwu lat pobytu w obozie. Mężczyźni najszybciej, jak tylko mogli podejmowali pracę (najczęściej fizyczną) w dużych ośrodkach miejskich. Kobiety angażowały się jako pomoce domowe i opiekunki do dzieci. Odkładali każdy zarobiony grosz (penny) aby dać zadatek na pierwszy swój własny dom.

I właśnie w takich nowo kupionych, z wielkimi wyrzeczeniami spłacanych domach udostępniano pomieszczenia dla pierwszych polskich klas. Czasami był to po prostu nieco wyremontowany garaż (samochody należały do rzadkości). Zbierało się kilkanaścioro, a nawet nieraz tylko kilkoro dzieci, przychodziła Pani, albo Pan i rozpoczynano lekcję języka polskiego, polskiej historii i ogólnie nauki o Polsce. Prowadzący lekcje, nie zawsze byli nauczycielami. Najczęściej mieli ukończone wyższe studia, czasem tylko przedwojenną maturę. Miałam wielką przyjemność i zaszczyt spotkać i osobiście poznać kilkoro z tych ludzi.

Do Australii przypłynęłam z Genui, włoskim statkiem Achilles Lauro w połowie lutego 1971 roku. Pamiętam, był to wtorek. Tuż po rozgoszczeniu się w domu Wujostwa, Jana i Janiny Śmigielskich, poznałam niezwykłego człowieka – pana Tadeusza Bednarczyka. Samotny weteran II Wojny, jeniec OFLAGU wynajmował pokój w domu Wujostwa. Większość weekendów Pan Bednarczyk spędzał wśród przyjaciół w Polskim Domu, lub w Klubie Polskim w Ashfield.

Właśnie w Domu Polskim w Ashfield złożyłam swoją pierwszą wizytę , zaprowadzona tam przez Pana Bednarczyka, trzy dni po przyjeździe. To nie była przypadkowa wizyta. Umówionych było na spotkanie ze mną kilka osób. Najpierw pani Maria Krupska. Jak żywo mam przed oczyma postać tej wspaniałej kobiety. Powiedziała mi, że przed wojną ukończyła studia inżynierskie na SGGW w Warszawie . Chociaż z zawodu nie jest nauczycielką, ale od kilkunastu lat z sukcesem uczy dzieci i młodzież w polskiej szkole. Pani Maria zapewniła mnie, że z otwartymi rękoma będę przyjęta do uczenia w polskiej szkole, ale ostateczną decyzję podejmie dyrektor szkoły, jednocześnie prezes Macierzy Szkolnej, pan Stanisław Śronek.

Nie wiem, czy istnieje ktoś bardziej oddany sprawie polskości, sprawie młodzieży, sprawie nauczania języka polskiego niż był Stanisław Śronek. Historyk, po wyższych studiach, nauczyciel z wykształcenia, z powołania i z zamiłowania. Człowiek prawy, niezwykle skromny, o bardzo wrażliwej naturze.

Poznałam również prof. Jerzego Goebla. Osobiście już nie uczył, ale roztaczał patronat i opiekę nad szkołą w Ashfield oraz nauczaniem języka polskiego w Sydney, Wollongong, Newcastle, Maitland – wszędzie tam gdzie istniały polskie szkoły. Aby wyjść naprzeciw palącym potrzebom, prof. Goebel redagował Poradnik Nauczycielski. Skromnie wydane kilka kartek maszynopisu stanowiło bezcenną pomoc dla nauczyciela, który oprócz entuzjazmu nie posiadał prawie żadnych materiałów. Obiecałam pomóc w redagowaniu tego pisma. W kilku wydaniach Poradnika znalazły się przygotowane przeze mnie propozycje prowadzenia lekcji o Polsce.

Tamtego piątkowego popołudnia poznałam także pana Wacława Andrusiewicza. Był prezesem Komitetu Rodzicielskiego szkoły. Wielki społecznik, jeden z założycieli Klubu Polskiego w Ashfield. Mieszkał w pobliżu, o różnych więc porach można go było spotkać, czy to w Klubie, czy w Domu Polskim – jak dobry gospodarz, przychodził, żeby zerknąć co się dzieje. Opowiadano mi o polskiej szkole, w której miałam zacząć uczyć następnego dnia. Szkoła polska w Ashfield oficjalnie istniała już wówczas 17 lat. Po zakupieniu przez społeczność Domu Polskiego, przeniesiono tutaj rozrzucone wcześniej po wielu miejscach grupki uczniów. Niektóre z nich były nawet dosyć dobrze zorganizowane, szczególnie te prowadzone w salkach przykościelnych.

Jedną z takich polskich ‘klas’, z lekcjami które odbywały się w garażu, prowadziła znana polonijna działaczka pani Władysława Pęska. Była to Pani o wielkiej osobistej kulturze. Miała ukończone przed wojną studia uniwersyteckie, ale nie była z zawodu nauczycielką. Znała dobrze polską literaturę, mówiła pięknym językiem. Zdecydowała się uczyć na prośbę kilkorga rodziców, którzy obawiali się, że sami nie będą w stanie przekazać swoim dzieciom wiele poza miłością i zachętą do nauki. Pani Pęska opowiadała mi, że przynosiła na te lekcje ołówki i zeszyty, które sama za własne pieniądze kupowała. Zbierała te cenne przedmioty, aby przynieść je znowu następnym razem. Tym samym miała pewność, że podczas lekcji każde dziecko będzie miało czym i na czym pisać.

Pan Bednarczyk nie krył zadowolenia. Udało się. Co do tego czy będę zaakceptowana, jak twierdził, nie miał żadnych wątpliwości. Mój entuzjazm oraz ukończone studia pedagogiczne z dyplomem magisterskim potrafiłyby przekonać każdego. Obawiał się, czy ja zaakceptuję warunki tej szkoły. Oczywiście, że zaakceptowałam. Powiedziałam również, że za pracę w polskiej szkole nie będę pobierała żadnego wynagrodzenia. Będzie to próba spłacenia długu, jaki mam wobec Polski, która dała mi wykształcenie.

Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Miałam chyba większą tremę niż przed moją pierwszą lekcją w ekskluzywnym Liceum Nowodworskiego w Krakowie, gdzie uczyłam przed wyjazdem do Australii. Zdawałam sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką tutaj na siebie biorę. Z drugiej strony przepełniała mnie radość. Będę w szkole, będę uczyła! Wszak uczenie było i jest największą pasją mojego życia.W sobotę rano Wujo zawiózł mnie do szkoły samochodem. Poprzedniego dnia szliśmy z Panem Bednarczykiem pieszo – ok. pół godziny w jedną stronę.

Klasę szkolną stanowił nieduży pokoik (część obecnej biblioteki) w Domu Polskim. Kilka ławek i na chybocącym stojaku tablica, z wydłubaną w środku sporych rozmiarów dziurą. Ale nie to było ważne. Najważniejsi byli uczniowie. Pytali mnie o Polskę, której przecież nie znali. Obiecałam im, że wspólnie odbędziemy podróż po Polsce. Ja ich poprowadzę. Na szczęście przywiozłam ze sobą Polski Atlas Geograficzny. W samym środku na dwu stronach znajdowała się fizyczna mapa Polski – musiała nam wystarczyć. Dużą ścienną mapę przywiózł rok później ten, który miał wkrótce zostać moim mężem.

Pamiętam, jak dzisiaj – lekcję rozpoczęliśmy od Tatr. Rysowałam na tablicy dobrze znajome mi trasy, które przewędrowałam nie po raz pierwszy, parę miesięcy wcześniej. Nawet dziura w tablicy spełniła rolę Morskiego Oka. Opowiadałam im legendy o poszczególnych dolinach, szczytach i jaskiniach, recytowałam wiersze, Asnyka, Tetmajera, Wincentego Pola – znałam ich wiele na pamięć. Uczniowie byli naprawdę zainteresowani.

Do dziś pamiętam Ewę Andrusiewicz, Zosię Krupską, Witka Konkołowicza (śp); siostry Hanię i Elę Moskałówne, rodzeństwo Budniaków, Paźniewskich, Borysiewiczów – i wielu innych wspaniałych uczniów – dziś już dawno dorosłych, wykształconych ludzi.

I tak w każdą sobotę organizowaliśmy wędrówkę poprzez inny region Polski. Pamiętam, z jakim zainteresowaniem słuchali o historycznym dębie, Bartku a także legendę o Pątniku Świętokrzyskim. Wzruszali się nad biedą kieleckich wiosek, jakie przedstawił Kasprowicz w cyklu wierszy zatytułowanym ‘Z chałupy’ – te również znałam na pamięć. Wplatałam gdzie tylko było można informację o sławnych Polakach, recytowałam wyjątki z ‘Pana Tadeusza,’ opowiadałam im o miastach i o rzekach.

Ja ich uczyłam o Polsce, a sama uczyłam się od nich o tutejszej szkole. Wtenczas nie wierzyłam jeszcze, że mogę kiedyś stanąć przed australijską klasą. Jak zawsze posiadałam duże poczucie humoru. Potrafiłam śmiać się także i z siebie. Prawie od chwili przyjazdu pracowałam zarobkowo w AWA – przy produkcji telewizorów. Moja minimalna znajomość angielskiego powodowała wiele humorystycznych sytuacji, o których im opowiadałam.

Pierwszy rok w Australii nie był dla mnie łatwy. Tęskniłam bardzo za Polską, za moim Krakowem. Biłam się z myślami co robić, wracać do Polski, czy zostać tutaj dłużej. Nie podobała mi się australijska zima. Była ona wyjątkowo zimna i wilgotna tamtego, 71. roku. Pamiętam w jedną z takich zimnych, deszczowych sobót czekałam na autobus aby dojechać do szkoły. Wujek w soboty pracował. Autobus się spóźniał. Stałam cała przesiąknięta wilgocią i pytałam siebie w duchu – co ja tutaj robię? Tam w Polsce czerwiec. Koniec roku szkolnego. Za parę dni wakacje, a ja tutaj stoję i marznę.

W mizernym nastroju dotarłam w końcu do szkoły. Tam powitała mnie Pani Krupska. - Popatrz, syn jest w Polsce. Przypłynął statkiem. Przysłał kartkę z pozdrowieniami. Pokazała mi kolorową widokówkę Gdańska, a na odwrocie pozdrowienia i pamiętam jak dziś, dopisek: ‘Jest pięknie. Mamo! Tutaj wszyscy mówią po polsku.’ Wzruszyły mnie te słowa napisane przez młodego człowieka, którego nawet nie znałam. Moja chandra prysła, jak bańka mydlana. Wszystko stało się jasne. Ja mam te dzieci nauczyć języka polskiego, wpoić w nie dumę z przynależności do Narodu, który od wieków egzystuje tam między Tatrami i Bałtykiem. To jest moje zadanie. Moja misja.

Na kilka tygodni przed zakończeniem roku szkolnego odbył się w Sydney Zjazd KOPA (Komisji Oświatowej Polonii Australijskiej). Sala Konferencyjna na piętrze Domu Polskiego wypełniona była do ostatniego miejsca.Przyjechali delegaci z całej Australii. W sobotę przyszli do mojej klasy. Na tę lekcję przenieśliśmy się do Kawiarni Koła Polek – tam było więcej miejsca.

Pan Śronek proponował, abym powtórzyła jedną z tych, jak twierdził arcyciekawych lekcji o Szlaku Orlich Gniazd, czy o Górach Świętokrzyskich. Nie zgodziłam się. Z programu, jaki sobie ustaliłam przypadała mi lekcja o Nizinie Wielkopolsko Kujawskiej. Postanowiłam kontynuować, nic nie zmieniając. Zdaniem obserwatorów, lekcja wypadła nadzwyczaj dobrze. Młodzież wykazała się bardzo dobrym opanowaniem języka polskiego i doskonałą znajomością mapy Polski. Nawet słynna dziura w tablicy na ten dzień spełniła rolę odkrywkowej kopalni węgla brunatnego w Koninie.

Niecały rok później wyszłam za mąż. Od Macierzy Szkolnej dostałam piękny i cenny prezent, który wręczył mi Pan Andrusiewicz. Oddzielny prezent otrzymałam od Pana Śronka a także od nauczycielki, z którą się zaprzyjaźniłam – Magdy Rzóski (po mężu Krzysztoń).

Dotrwałam do końca roku szkolnego a po wakacjach wróciłam jeszcze tylko na kilka lekcji. Był to początek mojego trzeciego roku w Australii i tyle samo uczenia w Polskiej Szkole w Ashfield, należącej do Macierzy Szkolnej. Spodziewałam się dziecka. Ze szkoły zrezygnowałam. Do uczenia języka polskiego wróciłam, kiedy najmłodsze z moich czworga dzieci wyrosło z wieku niemowlęcego. Nie była to klasa Polskiej Macierzy Szkolnej, ale niedawno utworzona państwowa szkoła języków – Saturday School of Community Languages. W międzyczasie uznano wszystkie moje kwalifikacje i rozpoczęłam pracę w średnim szkolnictwie australijskim (high school), jako nauczycielka języka angielskiego. I w australijskiej i w polskiej szkole pracuję do dziś, już nieprzerwanie ponad 30 lat.

Z Polską Szkołą w Ashfield kontaktów nie zerwałam. Tam uczyły się moje dzieci. Na zaproszenie Macierzy Szkolnej, kilkakrotnie prowadziłam sesje metodyczne dla nauczycieli szkół podstawowych. Być może organizatorzy Jubileuszu nie dopatrzyli się mojego nazwiska, bo za uczenie przez ponad dwa lata (71 – 73) w Polskiej Szkole w Ashfield należącej do Macierzy Szkolnej nie pobierałam żadnych pieniędzy. Być może uległy zniszczeniu dawne dokumenty, sprawozdania nawet ze Zjazdów KOPA. Bo nawet fakt, że uczyłam pod swoim panieńskim, nie pod obecnym nazwiskiem nie jest wystarczającym powodem nie pamiętania o tym podczas Jubileuszu.

Dlatego, zbierając materiały o polskim szkolnictwie w Australii proszę wszystkich moich rozmówców / rozmówczynie o utrwalanie pamięci o ludziach, którzy dołożyli także swoją cegiełkę i dzięki którym to szkolnictwo może się szczycić swoimi jubileuszami.

Marianna Łacek