Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
23 lipca 2013
Z Jindabyne do Yarra Bay
Ernestyna Skurjat-Kozek
Na obchodach aborygeńskiego święta NAIDOC w lipcu 2012 r. Aunty Rae wygadała się, że 12 lipca ma urodziny i że za rok skończy 80 lat. Powiedziałam: „Musimy to uczcić wielkim balem. Ale gdzie będziemy balować?” A ona bez namysłu: „Oczywiście w Jindabyne!” No tak, przecież urodziła się nad Snowy River. I choć od kilkudziesięciu lat mieszka w Sydney, to tam jest jej home, tam jej korzenie. Tak więc marzyła, że spędzimy ten dzień nad rzeką i posiedzimy przy ognisku. Plan był jednak mało realny, bo w lipcu w górach jest piekielnie zimno, a hotele w Jindabyne bardzo drogie, bo wiadomo, sezon narciarski w pełni. Czyli imprezę trzeba było zrobić w Sydney. Rozważaliśmy urodzinowe party w moim dość obszernym domu, ostatecznie zwyciężyła inna wersja. Syn Matthew zadecydował, że party odbędzie się w Yarra Bay Sailing Club, bo to historyczne miejsce nie tylko dla całej społeczności aborygeskiej, ale szczególnie dla Mamy, bo to właśnie tam spotkała swego przyszłego męża, Claude Stewarta. Zatem wynajęto w Klubie dużą salę ze sceną oraz tarasem z widokiem na plażę i zatokę Yarra Bay. W odległości nie dalej chyba niż 200 metrów, na lewo od Klubu stoi Yarra Bay House – jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że wkrótce spotkamy się tam na stypie. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Sobota, 13 lipca 2013 r. była słoneczna. Kiedy parkowaliśmy pod Klubem, spotkaliśmy wysiadającą z samochodu Tereskę Wolak (z Varkapolu), w dużym plastykowym pojemniku niosła obiecany wcześniej wspaniały tort urodzinowy udekorowany różyczkami zrobionymi z suszonych moreli. Po wejściu do sali grupa Polaków zasiadła przy "Polish Table": Tereska z 3 przyjaciółkami i dwójką dzieci, Ewa Baczyńska, Urszula Lang, Bogusia Filip z kamerą, Felix Molski, poeta Marek Baterowicz, Andrzej i ja. Sala stopniowo się zapełniała, było nas grubo ponad 80 osób.

Kiedy szłam na party, spodziewałam się dużego zgromadzenia Aborygenów, a tu zaskoczenie - dookoła tyle białych twarzy! Część białych twarzy, jak się potem okazało, to przyjaciele Aunty Rae i jej córki Sharon. A inne białe twarze to... po prostu Aborygeni z mieszanych małżeństw. Nie chciałabym tutaj inicjować dyskusji na temat „na ile czarnym trzeba być, aby się podawać za Aborygena”. To zagadnienie rozpracowała bowiem dokładnie aborygeńska poetka i pisarka Anita Heiss w swojej książce Am I black enough for you? Polecam lekturę!

Am I Black Enough for You?... Identity here is not an academic "notion"; it's something Heiss has wrestled with all her life. [Anita] was born and raised in Matraville, in Sydney's south-eastern suburbs, the second of five children to an Austrian father, Joe, and Aboriginal mother, Elsie. Joe was a carpenter; Elsie worked at the drive-in. Heiss's portrait of their marriage is among the book's strongest elements. As she points out, "racism went both ways in the 1960s". Joe was a dago. Elsie's Aunty Mary warned her to "be careful of those new Australians. They carry knives." Elsie's father was so upset that she wasn't marrying an Aborigine, he didn't walk her down the aisle.

Joe had little for''mal education and wasn't "very literate". -He didn't read, Heiss says. -I would write things for him growing up.

And yet when it came to matters of race, he was highly evolved. He flew the Aboriginal flag, had little time for terms such as half-caste and, Heiss writes, only "ever let me be me".
Interview with Anita in SMH

A więc nie o kolor chodzi. Chodzi o geny, chodzi o pochodzenie, chodzi o tradycje i tożsamość. Cóż z tego, że w mieszanych małżeństwach rodzą się dzieci białe, skoro w następnych pokoleniach ujawniają się geny aborygeńskie (czasem bywa tak, że bardziej aborygeńska niż „ciało” jest „dusza”). Więc jak widzieliśmy na urodzinowym balu obecni byli czarni, czekoladowi, oliwkowi i biali – czyli po prostu najbliżsi krewni Jubilatki, jedna kochająca się aborygeńska rodzina, szanująca swoje więzi i tradycje.


Yarra Bay Sailing Club est. 1941.Photo Club website


Przyjechała Tereska z tortem! Fot. Puls Polonii

Kiedy pojawiła się Jubilatka, każdy spieszył do niej, aby się przywitać, życzenia złożyć i prezenty wręczyć. Potem był „piknikowy” lunch, czyli każdy sobie nakładał „finger food” na plastykowe talerzyki (zgodnie z umową, każdy sam płacił za swoje drinki). Tymczasem prezenty i kwiaty ułożono na stole, Aunty Rae usadzono centralnie na krześle pod sceną; trochę opowiadała o swojej młodości, o La Perouse i o spotkaniu z Claudem („my beloved love”), ale niezbyt dobrze było słychać, bo brakowało nagłośnienia, podłączono je dopiero później. Głównym punktem uroczystości było odczytywanie życzeń i rozpakowywanie prezentów, w czym Jubilatce dzielnie sekundowały prawnuki na czele z Tanayą i Dylanem. Aunty Rae oglądała prezenty, komentowała, i co się dało, to przymierzała. Radość była patrzeć, jaka była szczęśliwa, jak żartowała, jak chichotała. Czytając czyjeś życzenia i wyznanie I love you so much, odpowiedziała: I love me too, na co wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.

Przyjęcie było skromne, ale bardzo ciepłe. Prezenty też nie były „milionerskie”, ale każdy ofiarował coś fajnego, od serca. Były więc czapki i szaliki, zielony szlafrok, portmonetka i gotówka, ozdobne kubeczki i filiżanki, rysuneczki i wierszyki od najmłodszych, złoty naszyjnik (to od najstarszej córki, Sharon). A co od Polaków? Przede wszystkim przesmaczny, wódką nasączony tort (może firma Tereski powinna sie nazywać Tortopol, a nie Varkapol?), piękny cepeliowski obrus z kompletem obrusików, dekoracyjny talerz z wizerunkiem krakowskich Sukiennic, bogato ilustrowana książka Backpacker Grandma in Africa autorstwa Basi Meder, portfel w kolorze australijskiej ziemi, plastykowe podstawki pod kubeczki z warszawskimi scenkami... butelka miodu „Kurpiowskiego”...oraz polski banknot z wizerunkiem Kościuszki.

Gdy zagrała muzyka, wyszliśmy na parkiet. Oczywiście Aunty Rae też tańczyła wywijając długimi, szczupłymi ramionami. Cały czas żartowała, że to jej 18-te urodziny; czuła się młoda i gibka, nawet wózek inwalidzki zafundowany jej przez Polonię w Queensland okazał się dzisiaj niepotrzebny.

Rozweselona Sharon, jej n ajstarsza córka biegała z tabletem fotografując wszystkich. Gdy się w tańcu zasapałam wyszłam na taras, aby spokojnie pogawędzić z Sue Kelly, serdeczną przyjaciółką Sharon; poznały się w szkole podstawowej w Ashcroft, zaprzyjaźniły się w High School, a przyjaźn trwa do dzisiaj – nie tylko z Sharon, ale z całą rodziną. Sue do dzisiaj nazywa Aunty Rae swoją „black mother”, a tamta dalej nazywa ją swoją „white daughter”. Sue wspomina, że jak jeszcze były nastolatkami, to Aunty Rae chętnie woziła Sharon i jej koleżanki swoim wielkim samochodem na różne imprezy, nawet na disco. Zawsze miała dla nich czas, zawsze jej było po drodze. Miejsca w samochodzie starczało dla wszystkich – choć czasami było ciasno. Białe nastolatki chętnie spędzały czas z aborygeńskimi przyjaciółmi, na przykład na plaży w La Perouse, z zainteresowaniem słuchały różnych opowieści, krótko mówiąc, interesowała je kultura aborygeńska... podobnie, jak mnie w dzieciństwie fascynowała kultura cygańska (pamiętam, jako nastolatka spędzałam wieczory przy ognisku w taborze cygańskim, który latem rozbijał się na końcu naszej uliczki, w sosnowym lesie).

Z kolei matka Sue, Mrs Piece opowiadała mi, że w czasach kiedy córki chodziły do szkoły, kolegowała się z Rae Stuart, często spotykały się na zakupach w Miller, Rae nieraz zapraszała ją do siebie na kawę. Mrs Piece (dotrzymując towarzystwa córce) bywała też u Stuartów na imprezach urodzinowych. „Aunty Rae była bardzo wesoła, energiczna i gościnna, uwielbiała otaczać się młodymi. Jej mąż był dla odmiany bardzo spokojny, ale też bardzo rodzinny. Pamiętam ten dzień, kiedy Claude Stewart nagle zmarł na ulicy, niedaleko domu, na atak serca. Gdy powiedziałam Sue o tragedii, natychmiast pobiegła do Sharon i do swojej „black mother”, aby je pocieszać.” Biedna wdowa musiała sobie poradzić z wychowaniem szóstki dzieci. Mrs Piece podkreśla: „ Aunty Rae to bardzo niezwykła osoba, która wiele zrobiła dla swych ludzi, dla swej kultury, często występowała w ich imieniu, miała do czynienia z „czynnikami rządowymi”. Za to wszystko dostała różne odznaczenia i nagrody”.

Kiedy wracałam z tarasu, zauważyłam kilka osób malujących twarze i ciała na biało. Dopiero, kiedy wyszły na scenę, poznałam, że to Carissa, wnuczka Aunty Rae, razem z jej dziećmi-bliźniakami. Cała trójka zaprezentowała taniec aborygeński ułożony przez Carissę, a dedykowany Jubilatce. Mały Dylan grał na didgeridoo, a Carissa z córką na clapstickach. Taniec bardzo się wszystkim podobał, również Ulce Lang z „Lajkonika”, (już jej się marzy choreograficzna współpraca z Carissą).

Gwoździem programu było oczywiście krojenie „polskiego” tortu. Przyznam, że nie wiem, jak Aborygeni obchodzą urodziny – dmuchają świeczki, czy nie? Kiedy wybierałam się na party pomyślałam, że może na wszelki wypadek warto zabrać małe świeczuszki – ale w pośpiechu zapomniałam. Również zapomniała o nich Tereska. Jubilatka się o nie jakoś nie dopytywała. Tak więc było tylko uroczyste krojenie tortu... na szczęscie w klubowej kuchni mieli piękny ozdobny nóż, który elegancko się prezentuje na zdjęciach. Przyznam, że tak smacznego tortu nie jadłam w życiu.

Obejrzyj tort i galerię zdjęć z urodzinowego party

Party urodzinowe powoli dobiegało końca, goście rozchodzili się grupkami. Byłam już przy wyjściu. I nagle zrobiło się zamieszanie. Tanaya płakała. „Matt!”. Okazało się, że syn Aunty Rae, Matthew dostał ataku serca. Leżał na podłodze, praktycznie nieżywy, Carissa energicznie, z determinacją i niezwykłą siłą uciskała klatkę piersiową wujka. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jest sanitariuszką. Za chwilę przyjechał pierwszy ambulans, a za nim drugi. Dwie ekipy, wspierane przez Carissę, rzuciły się na ratunek. Zastrzyki, kroplówki, monitory, elektrody. Kilka razy ciałem Matthew potężnie rzuciło, znak to, że serce zaczynało bić. Wszystko to trwało dosyć długo. Staliśmy jak kamienne posągi w totalnej ciszy. Sharon z matką jakby wstrzymały wdech, siedziały nieruchome – w oczach napięcie i nadzieja. Członkowie ekip ambulansu zmieniali się przy masowaniu klatki, ale nikt nie był tak silny, jak Carissa. Ciężko dyszała, zalana potem, ale bardzo opanowana, kontrolująca sytuację.

Patrzyłam z podziwem, jak ciężko, w jakim tempie i w jakim stresie pracują paramedycy. Co najmniej szóstka ludzi przymierzyła się do dźwignięcia Matthew z podłogi na nosze, taszcząc za sobą ciężkie walizy ze sprzętem. W końcu byli gotowi do wyjścia. Jeden z sanitariuszy chciał położyć bezwładną rękę Matthew na jego piersi. Ręka spadła. Próbował jeszcze raz. I znów ręka spadła. Ta bezwładna ręka wryła mi się w pamięć.

Modliłam się żarliwie. Starałam się dzielić optymizm Andrzeja, który uważał, że skoro udało się uruchomić serce, to w szpitalu doprowadzą je do normy. Sharon najwyraźniej też była pełna nadziei, bo kiedy ambulans odjechał, oznajmiła, że za chwilę wraca do domu...na South Coast.

W niedzielę rano dostałam emaila z Jindabyne od dyrektora National Parks z wiadomością, że Matthew zmarł zaraz po przewiezieniu do szpitala. Mąż stwierdził, że w takim razie musimy pojechać do Camperdown, aby złożyć kondolencje i oferować swoją pomoc. Jechaliśmy w ciemno, bo nie mieliśmy pewności, gdzie będzie Aunty Rae: swego czasu mieszkała u Colleen w Sydney, potem u Jennifer w Brisbane; kilka miesięcy temu Matthew dostał piękne mieszkanie nieopodal Prince Alfred Hospital, chorował na serce i raźniej mu było mieszkać bliżej specjalistów. Postanowił zaopiekować się mamą, przygarnął ją do siebie, wspierali się wzajemnie.

Staliśmy więc pod drzwiami apartamentu Matthew, ale nikogo nie było. Kilka słów zamieniliśmy z sąsiadami. Nagle podjechał samochód. To była Sharon z mamą i dwójką krewnych. Zapytaliśmy tylko, czy możemy w Pulsie zamieścić nekrolog ze zdjęciem Matthew, ponieważ zwyczaje aborygeńskie (nie wiem, czy wszędzie) zabraniają publikacji zdjęć osób, które już nie żyją. Dostaliśmy jednak zgodę. Sharon prosiła też o przysłanie zdjęć brata. Przesłaliśmy i jak się potem okazało, niektóre zostały wykorzystane w filmie wyświetlonym na pogrzebie.

W poniedziałek dostaliśmy informację, że trwają przygotowania do pogrzebu i że jest prośba, aby w dniu pogrzebu nie filmować, nie nagrywać i nie robić zdjęć. Wieczorem zadzwonił do mnie Jurek Moskała z hiobową wieścią, że zmarła jego żona Danusia. Pogrzeb w piątek rano, oznajmił. We wtorek Sharon przysłała sms-a, że pogrzeb Matthew jest w piątek. Też rano. Trudna decyzja.


From Aboriginal Catholic Website
Dwa dni zeszły mi na googlowaniu aborygeńskich spraw religijnych.

R.Campbell, Droga Krzyżowa
Zastanawiało mnie, dlaczego nabożeństwo pogrzebowe ma się odbyć w St Andrew’s Catholic Church w Malabar. O ile wiem, Stewartowie nie są katolikami. Jak wynikło z mego szperania, przy tym kościele znajduje się Aboriginal Catholic Ministry. To hasło poprowadziło mnie jeszcze dalej. Ciekawe odkrycie! Okazuje się, że na La Perouse znajduje się niewielki barak zwany „Reconciliation Church”, zbudowany jeszcze przed 2ww jako szkółka dla ubogich katolickich dzieci, dopiero z czasem zaczęto tam odprawiać Msze św. (odprawiane są raz na miesiąc, "kościół" nie posiada swoich kapłanów, celebrują więc zaproszeni goście).

To tu na La Perouse zapoczatkowano proces pojednania między białymi a czarnymi katolikami. Procesem zbliżenia kultury aborygenskiej z liturgią katolicką kierowała przez wiele lat słynna działaczka – Aborygenka Elsie Heiss. W 1995 r. Aunty Elsie spotkała się Papieżem Janem Pawłem II, w 1998 r. była jedyną Aborygenką, która wzięła udział w Synodzie Oceanii w Rzymie; to ona witała papieża Benedykta XVI w czasie World Youth Day w 2008 r. Jak widać, bardzo szanowana i wpływowa osoba.

To jej udało się namówić słynnego artystę aborygeńskiego Richarda Campbella , aby za darmo namalował Madonnę i Stacje Drogi Krzyżowej, które stały się ozdobą „Reconciliation Church”. Warto dodać, że córka Aunty Elsie, Anita jest znaną pisarką i publicystką – z jej to książki umieściłam cytat na początku tego artykułu.

Im dłużej szperam, im więcej czytam, tym więcej nowych wątków pojawia się do tropienia. W sprawach kultury aborygeńskiej stawiam pierwsze kroczki. Niewiele jeszcze umiem. Trzeba oczywiście dużo czytać, ale nic nie zastąpi rozmowy z człowiekiem. Mam to szczęście, że kilka lat temu, dzięki dyrekcji Kosciuszko National Park zyskałam bezposredni kontakt z Aborygenami, mam więc kogo pytać, mam z kim rozmawiać. Wszystkim brakuje czasu; czekam na sprzyjające okoliczności.

Jakieś dwa tygodnie przed balem urodzinowym mówiłam Matthew, że pewnego dnia porwę jego mamę do siebie i w spokoju, przy śpiewie ptaków zrobię wywiad-rzekę. Zabrakło czasu. A potem stało się to, co się stało. W czasie stypy porozmawiałam z różnymi ludźmi, czegoś tam się dowiedziałam, ale to są dopiero okruszki, a do bochenka wiedzy jeszcze daleko.

God did not begin to take an interest in people with the incarnation of his Son, nor with Moses and the prophets, nor with Abraham.
My people existed here in Australia thousands of years before Abraham set out for the land of Canaan.
In all that time God was with my people.
He worked through our culture. He was saving us despite human weakness.
He was preparing us for the day when we would see the features of Aborigines in the image of his Son.
So we must recognize, we must use the things of God in our culture.

Australia's first Aboriginal Catholic Deacon, Boniface Perdjert

Pogrzeb Matthew odbył się w piątek 19 lipca poprzedzony nabożeństwem w St Andrew Church na Malabar. To spotkanie modlitewne poprowadził aborygeński minister Brendon Garlett. Weszłam do kościoła w momencie, kiedy przy ołtarzu ustawiano trumnę ozdobioną ogromnym wieńcem, który okrywał ją „od stóp do głów”. Na skraju trumny leżała szarfa wykonana przez rodzinę zmarłego, z daleka widziałam na niej charakterystyczne odciski dłoni. Po obu stronach trumny stały grafiki wykonane przez Matthew, bo przecież trzeba przypomnieć, że Matthew był artystą. Nie wystawiono fotografii Zmarłego. Były natomiast Jego zdjęcia w broszurce, którą rozdawano przy wejściu do kościoła. Na okładce uśmiechnięty Matthew. Pod spodem daty urodzenia i smierci oraz podpis: Gone for a Press. (Whatever it means.)

Po pieśni Old Rugged Cross do mikrofonu podeszła Sharon i wygłosiła eulogy. Ta kobieta ma talent do mówienia! Opowiadała o dzieciństwie i młodości Matthew, o tym, jak go kiedyś skatował nauczyciel i jak matka podała sprawę do sądu. Opowiadała o wakacjach u babci w Wiktorii, o nocnych wyprawach z ojcem i dziadkiem na ryby, o podróżach do Jindabyne, gdzie Matt brał udział w opracowywaniu Kosciuszko National Park Management Plan.Przypomniała, że był artystą, a jego niejednokrotnie nagrodzone dzieła wiszą w wielu galeriach i szkołach.

Był również wspaniałym kucharzem, który innym ostro wzbraniał wstępu do swego królestwa. Mówiła o Jego specyficznym poczuciu humoru, przytaczała różne anegdotki, na które zebrani reagowali smiechem. A ja się denerwowałam, bo mikrofon chrypiał, kiepsko było słychać, nie sposób wszystkiego spamiętać, a nagrywanie było zabronione. Następnie, w ramach Celebration of Life wyswietlono slide show, widzieliśmy zatem różne ciekawe obrazy z życia rodzinnego Stewartów. Potem odmówilismy wszyscy The Lord’s Prayer i nabożenstwo zakończyło się piesnią In the Sweet Bye and Bye.Trumnę wynosili z kościoła – na ramionach – najbliżsi krewni, w tym Carissa i jej ojciec.

Aunty Rae była tym razem na wózku inwalidzkim. Trzymała się dzielnie, opanowana, pełna godności, wyciągała ręce do mijanych osób, aby sie przywitać...a może poczuć ciepło ludzkiego ciała? Przy wyjściu z kościoła spotkałam dyrektora National Parks, Dave’a Darlingtona z małżonką Pat. Mieli przyjechać na urodziny Aunty Rae, ale zaatakował ich wirus. Teraz, mimo choroby, pojawili się na pogrzebie. I z prezentem dla Jubilatki.


Yarra Bay House. Fot. J.Bar

Ruszyliśmy na cmentarz Eastern Suburbs, ale w strasznej pogodzie (deszcz i wichura) wielu z nas pogubiło się. Objechawszy trzy cmentarze postanowiliśmy pojechać bezpośrednio do Yarra Bay House, gdzie miała się odbyć stypa (wake). Będąc już na Yarra Street minęlismy „Reconciliation Church”. Trudno było znaleźć Yarra Bay House, bo był schowany za Ośrodkiem Medycyny Aborygeńskiej. Okazało się, że to piękne miejsce na skarpie wiszącej nad zatoką. Własnośc prywatna – aborygeńska. W Yarra Bay House, zbudowanym w 1903 r. znajduje sie duża sala, z przylegającą do niej kuchnią. Obecnie służy jako miejsce spotkań. Tak mi powiedziała stara Aborygenka, do której się przysiadłam w nadziei, że potrafi odpowiedzieć na moje pytania. I owszem. Opowiadała, jak to tutaj w przeszłości koncentrowało się życie aborygeńskiej społeczności. „Pracy było w bród, a myśmy się pracy nie bali, stać nas było na domy i samochody”. Spytałam, czy ma prawo jazdy i ile miała lat, kiedy je dostała – pamiętała bardzo dokładnie: 16 lat i 9 miesięcy! Przyznam, że obraz zmotoryzowanych Aborygenów (i Aborygenek!) z lat 60 i 70-tych XX wieku pozytywnie mnie zaskoczył.

Aboriginal people were the first to live at Phillip Bay and La Perouse and their presence was recorded by Europeans in 1812 by a French expedition. In 1883 a camp was established under the Aborigines Protection Board. Through time the settlement was run by a variety of church and welfare groups. At the end of the 1920's the reserve was moved back from the unstable sand to around the Elaroo Avenue area. The area is now owned by Aboriginal people, as is Yarra Bay House and the headland between Frenchmans and Yarra Bay.

To Europeans, the area around La Perouse developed, as many seaside suburbs did, through outdoor pastimes and weekend visitors, especially after the tramline was built in around 1900. In the Depression of the 1920s and 1930s, the area was home to many unemployed people who built makeshift houses there; to the north there was the mostly white Happy Valley and Hill 60 and to the south Frog Hollow which mostly housed Aborigines.

source: randwick.nsw.gov.au

Kiedy już sala się zapełniła, ruszyłam w tłum. Kilka słów tu, kilka tam. Krótka pogawędka z Sally, u której pod koniec ub. roku zdiagnozowano białaczkę i za zdrowie której modlilismy się 23 lutego podczas Centenary Mass na Mt Kosciuszko. Trochę porozmawiałam z Tanayą, która wspominała swój lot nad Gorą Kościuszki. Główny jednak temat, to wspomnienia o Matthew. Odszedł. „United and in peace” – jak głosił podpis na zdjęciu Matthew z ojcem, wieńczącym koscielny pokaz slajdów. Będą Go ludzie wspominać życzliwie nie tylko w Australii: Roy w Nowym Jorku, Kasia w Malborku... A nam zostaje po Nim cenna pamiątka – grafika przedstawiająca Górę Kościuszki i sąsiednie szczyty Snowy Mountains.

Ernestyna Skurjat-Kozek