Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
7 maja 2013
Z Adelajdy na K'Ozzie Fest 2013. Wspomnienia część 1
Kamilla Springer (tekst i zdjęcia)

Od kilku lat wybierałam się do Jindabyne na Festiwal Kościuszkowski i zawsze coś mi przeszkadzało w realizacji moich planów. W tym roku, gdy usłyszałam, że być może będzie to już ostatni festiwal, znowu zaczęłam myśleć o wyjeździe, ale tak naprawdę zmobilizowała mnie wiadomość, którą otrzymałam od pani Ernestyny Skurjat-Kozek: „Pani Kamillo, udało mi się załatwić wysłanie Pani z rangerami, moim mężem i 2 wolontariuszami dżipem na Górę Kościuszki na inspekcję i rozstawienie „zasieków”. Mamy spotkanie w kafejce Sublime w Visitors Centre (dyrekcja Parku Narodowego) o 12 w południe w piątek, wyruszacie o 12.30 służbowym samochodem, jedziecie do Charlotte Pass, a stamtąd tymi dżipami, już turystyczną ścieżką aż na Rawson’s Pass, gdzie zbudowano słynne ekologiczne toalety. Stamtąd idziecie półtora km na szczyt. A potem Was przywiozą z powrotem ok 16 do Jindabyne.” Czyż mogłam się oprzeć propozycji takiej wyprawy?

W piątek, 22 lutego, kilka minut po dwunastej stawiłam się na miejscu i wzięłam udział w odprawie. Jej uczestnicy, pod kierownictwem pana Andrzeja Kozka, męża pani Ernestyny, ustalali ostatnie szczegóły dotyczące planowanej na następny dzień Mszy świętej, która miała zostać odprawiona na szczycie Mt Kosciuszko. A było o czym dyskutować; jak zabezpieczyć miejsce, jak wydzielić część szlaku dla przypadkowych turystów, którzy w tym samym czasie chcieliby zdobywać górę, kto będzie odpowiedzialny za transport biskupa, księży oraz oficjalnych gości, co z nagłośnieniem. Ustalano także plan „B” na wypadek, gdyby sprawdziły się zapowiedzi bardzo kiepskiej pogody. Pani Ernestyna dodatkowo stresowała się informacją, że władze Jindabyne jeszcze nie zadbały o podłączenie prądu w parku przy pomniku Strzeleckiego, gdzie miały się odbywać dwudniowe uroczystości. A brak prądu byłby jednoznaczny z odwołaniem imprezy...


Odprawa w Visitors Centre. W żółtej bluzie ranger Tim


Łagodnym stokiem na Kościuszkę. Tim za kierownicą

Punktualnie o godz 12.30 zaopatrzeni w ciepłe, nieprzemakalne kurtki wyruszyliśmy dwoma samochodami w kierunku Charlotte Pass, a pani Ernestyna udała się na poszukiwanie osoby odpowiedzialnej za podłączenie prądu. Droga do pierwszej przełęczy jest asfaltowa, dobrze wyprofilowana, ale jak się dowiedziałam, zimą nawet łańcuchy na kołach czasami nie dają rady śliskiej nawierzchni. Po drodze mijaliśmy wyciągi krzesełkowe, a wzdłuż całej szosy wysokie tyczki, które, gdy śnieg zasypie okolicę, są jedynymi wyznacznikami drogi. Musi tu być bajkowo, gdy wszystko okrywa biały puch...

Charlotte Pass znajduje się na wysokości 1837m nad poziomem morza, a zlokalizowana przy niej wioska (o tej samej nazwie) jest najwyższej położoną osadą w Australii (1760m) i najbliższą do Mt Kosciuszko. Nazwę otrzymała na cześć Charlotte Adams, pierwszej europejskiej kobiety, która w 1881 roku weszła na najwyższy szczyt Australii. Dla zmotoryzowanego turysty Charlotte Pass jest najdalszym miejscem, do którego może dojechać samochodem. Stamtąd drogę do kolejnej przełęczy, Rawson’s Pass (8 km), musi pokonać już pieszo lub ewentualnie rowerem. Nam, dzięki uprzejmości pracowników Parku Narodowego, udało się przebyć ten odcinek samochodami terenowymi.


W jednym samochodzie my, w drugim sprzęt


Trasa na szczyt wykładana płytkami


Tablica

Muszę przyznać, że pamiętając niektóre szlaki w polskich Tatrach, byłam zaskoczona łagodnością i łatwością trasy prowadzącej na Górę Kościuszki i przestałam wątpić w usłyszane wcześniej zapewnienia, że nawet dzieci zdobywają ten szczyt. Żwirowa ścieżka, wystarczająco szeroka, aby zmieścił się na niej terenowy samochód, wije się łagodnie po równie łagodnym stoku. Nic dziwnego, że jeszcze do niedawna odcinek ten był udostępniony dla samochodów osobowych. Zamknięto go w 1976 roku w trosce o środowisko naturalne.


Zabytkowe schronisko Seamans Hut

Około 4.5 km od Charlotte Pass przejechaliśmy mostek na Snowy River, w tym miejscu będącą strumyczkiem, a nie jak wskazuje nazwa, rzeką. Z każdym kilometrem zbliżającym nas do Rawson’s Pass pogarszała się pogoda i widoczność. Mgły zasłaniały góry i doliny, a podobno widoki są bardzo ładne. No cóż, nie można mieć wszystkiego... Klimat w górach jest bardzo zmienny i nawet latem turystów może zaskoczyć śnieg czy burza, także temperatura potrafi zmienić się bardzo szybko. Dlatego na 6 kilometrze znajduje się malutki kamienny domek, Seaman’s Hut, w którym można znaleźć schronienie w nocy lub gdy nastąpi nagła zmiana pogody. Seaman’s Hut został wybudowany w 1929 roku dla upamiętnienia dwójki narciarzy, którzy zamarzli na śmierć w tamtej okolicy. Ufundowała go rodzina jednego z nich, Laurie Seamana, aby nie powtórzyła się tragedia ich syna i jego przyjaciela. To mini „schronisko” ma dwie izby z podłogami z desek, piecyk i miejsce na opał, a wolontariusze regularnie uzupełniają zapasy suchego prowiantu. Przeciętnemu piechurowi droga z Charrlotte Pass do Rawson’s Pass zabiera około 2 godzin i przy słonecznej pogodzie jest to bardzo przyjemny spacer i żałowałam, że aura nie była nam przychylna.


Szopa-magazyn-garaż nieopodal ekologicznych toalet


Kamienne schodki na szczyt Kościuszki

Rawson’s Pass jest ostatnim odcinkiem, do którego zwykły turysta możne dojechać rowerem, a „wybrańcy” samochodem terenowym pracowników Parku Narodowego i znajduje się na wysokości 2100 metrów nad poziomem morza. Ostatni etap wiodący na szczyt Góry Kościuszki (około 1.7 km) trzeba pokonać już pieszo. Na tej przełęczy schodzą sie dwa szlaki; przebyty przez nas od Charlotte Pass (z kierunku Jindabyne) i drugi, krótszy (około 5.5 km) wiodący od Thredbo, równie łagodny, którego pierwszą część pokonuje się korzystając z wyciągu krzesełkowego. Bardzo użyteczną „atrakcją” Rawson’s Pass są publiczne toalety, ekologiczne i najwyżej położone w Australii. Zostały wybudowane w 2007 roku, aby zabezpieczyć potrzeby ponad 100 tysięcy turystów odwiedzających każdego lata Mt Kosciuszko. Wkomponowane w stok zbocza i przysypane ziemią „wtapiają się” w naturalny krajobraz. W podobny sposób wybudowane jest pomieszczenie gospodarcze, w którym przechowywany jest sprzęt będący własnością pracowników Parku Narodowego.

Gdy wysiadaliśmy z samochodów zaatakował nas zimny i bardzo silny wiatr, zatykający oddech, mrożący policzki i uszy. Szybko zapięliśmy kurtki pod samą brodę i założyliśmy czapki lub kaptury, a ci, którzy nie posiadali takiego nakrycia głowy zabezpieczyli uszy watą. Głównym celem naszej wyprawy było rozstawienie stołów i krzeseł na samym szczycie, aby były gotowe do Mszy św., ale wszyscy jednogłośnie zdecydowali, że nie ma szans przy takiej pogodzie, aby te sprzęty przetrwały do następnego dnia. Zostały więc zdeponowane w szopie, a my, wraz z naszymi kierowcami i tryskającym energią panem Andrzejem udaliśmy się na górę, żeby przynajmniej teoretycznie wszystko rozplanować.


Tylko dotąd można dojechać rowerami


Jak tu podzielić niewielki szczyt miedzy wiernych a turystów?


Więcej wyobrażni niż widoków!

Jak się okazało w trakcie rozmowy, wolontariuszami byli goście z Perth: dwaj kapłani (ks. Tomasz Bujakowski – reżyser i kierownik tamtejszego polonijnego młodzieżowego teatru Scena 98 i ks. Stanisław Tomasiak) oraz aktor Sceny 98, Wiesław Wójtowicz. Cały zespół teatralny był kilka dni wcześniej w Melbourne i wystawiał swoją sztukę „Dziady”. Po występach część osób wróciła do domu, a pozostali wynajętym mini busem przyjechali do Jindabyne na Festiwal Kościuszkowski.

Droga prowadząca na szczyt wije się jeszcze łagodniej niż dotychczas, jest wyłożona płaskimi kamieniami, a na niektórych odcinkach specjalną siatką zabezpieczającą przed ślizganiem się butów. Zbocze porośnięte jest trawą i inną niskopienną roślinnością. Co jakiś czas silny podmuch wiatru rozwiewał mgłę i na chwilę ukazywał się naszym oczom widok doliny i pobliskich szczytów, które natychmiast ponownie ukrywały się w ciemnych, deszczowych chmurach. W inną pogodę, wędrówka na górę byłaby na pewno wspaniałym przeżyciem.


Autorka reportażu na szczycie Mt Kosciuszko

Sam szczyt Mt Kosciuszko (2228 m) ma ścięty wierzchołek, jest płaski i i usypany z różnej wielkości głazów. Paweł Edmund Strzelecki dotarł tu 12 marca 1840 roku (a nie, jak wcześniej sądzono, 15 lutego) i nadał mu nazwę Kościuszko, ponieważ góra kształtem przypominała mu Kopiec Kościuszki w Krakowie. Uznał też, że imię polskiego bohatera narodowego, który walczył o wolność i niepodległość, bardzo dobrze pasuje do wolnego kraju, jakim była Australia. Takie wyjaśnienie umieszczono na tablicy odsłoniętej w 1940 roku, w setną rocznicę zdobycia góry przez Pawła Strzeleckiego. Ten oryginalny tekst znajduje się teraz na nowej tablicy wraz z informacją, że w 1997 roku została przyjęta poprawna pisownia nazwisk Kosciuszko i Strzelecki. Jest także wzmianka o Aborygenach i pasterzach, którzy najprawdopodobniej odwiedzali te okolice znacznie wcześniej niż Strzelecki.


Ruszamy w drogę powrotną


Ooo! Przejasnia się!


I właśnie mijamy Jezioro Jindabyne

O nowej dacie zdobycia Góry Kościuszki dowiedziałam się od pani Ernestyny. Ona i Kosciuszko Heritage starają się upowszechniać tę nową datę, bo dowodzą tego odnalezione w Bibliotece Stanowej Nowej Południowej Walii (NSW State Library) pamiętniki Jamesa Macarthura, który robił zapiski na bieżąco, podczas gdy Strzelecki opisywał wydarzenia już po latach. Na tablicy widnieje wciąż stara data.

Góra Kościuszki, a po angielsku Mt Kosciuszko (nazwa ta jest przez Australijczyków wypowiadana w taki sposób, że nie jestem w stanie tego powtórzyć). Nie wiem, może dlatego, że byłam tam pierwszy raz, ale wzruszenie ściskało mi gardło. Polski bohater narodowy, polska nazwa w kraju tak bardzo oddalonym od Polski. Nazwa, którą wszyscy Australijczycy znają i wymawiają, chociaż nie wszyscy nawet wiedzą, kim był generał Kościuszko. I pewnie dlatego, gdy jakiś czas temu chciano ją zmienić, znaleźli się obrońcy i „rycerze” walczący o jej pozostawienie. A i teraz Mt Kosciuszko ma swojego propagatora w osobie pani Ernestyny Skurjat–Kozek, której imię natychmiast kojarzy się z najwyższym szczytem Australii. Pani Ernestyna, kiedyś dziennikarka Radia SBS i obecnie redaktorka Pulsu Polonii, jest pomysłodawczynią i organizatorką festiwali organizowanych od 7 lat w Górach Śnieżnych, ale do tego jeszcze wrócę, bo przecież głównym powodem mojego pobytu w Jindabyne był właśnie K’Ozzie Fest 2013 – Dreamlights.


Urocza wysepka na Jeziorze Jindabyne

Pozostawiłam panom ustalanie technicznych szczegółów związanych z jutrzejszą Mszą świętą i razem z Wieśkiem penetrowaliśmy szczyt. I chciałoby się napisać „i podziwialiśmy widoki”, ale tu musieliśmy polegać jedynie na naszej wyobraźni. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i trzeba było wracać. Już wcześniej pani Ernestyna powiedziała mi, że musimy być z powrotem przed 16.30, bo inaczej trzeba będzie zapłacić za nadgodziny pracownikom Parku, którzy byli z nami. W drodze do Rawson’s Pass zaczęło padać, nie pomogły peleryny przeciwdeszczowe, spodnie szybko nasiąkały wodą i robiły się zimne i sztywne.

Brrr... Jeżeli jutrzejsza pogoda ma być o wiele gorsza niż dzisiaj, to nie ma szans, aby Msza mogła być odprawiona na szczycie. Nie wspominając o nagłośnieniu, którego użycie w takich warunkach byłoby niemożliwe. Chroniąc się przed wiatrem i deszczem w pomieszczeniu gospodarczym (szopie) wszystkim jednocześnie przyszła do głowy myśl, żeby właśnie tutaj odbyła się cała uroczystość. Jeśli poprzesuwa się sprzęt, będzie wystarczająco miejsca na polowy ołtarz. Z ulgą przyjęliśmy „plan B” i wskoczyliśmy do samochodów, gdzie wreszcie było ciepło, bo ogrzewanie dobrze działało.

Zjeżdżając w dół spotkaliśmy czworo turystów dźwigających duże plecaki. Dla mnie ogromnym zaskoczeniem był wiek tych wędrowców, na pewno byli już po 70, a kto wie czy nie starsi. Nasz kierowca zatrzymał się przy nich i zapytał, czy nie potrzebują pomocy, ale oni tylko podziękowali i po krótkiej rozmowie powędrowali dalej. W miarę zbliżania się do Jindabyne pogoda ulegała niezwykłej poprawie, przestało padać i przez chmury przebijał się błękit nieba. W miasteczku warunki pogodowe były całkowicie odmienne niż w górach i gdyby nie nasze mokre spodnie, nikt by nam pewnie nie uwierzył, że na szczycie padało, było zimno i wiał bardzo silny wiatr.

Na szczęście wszystkie miejsca noclegowe, nastawione przede wszystkim na zakwaterowanie zimowych gości – narciarzy, są wyposażone w ogrzewanie i elektryczne suszarki do rzeczy. Dzięki nim szybko doprowadziliśmy siebie i naszą odzież do suchego stanu.


Sosenki na kamienistej plaży

Ciąg dalszy nastąpi

Z dalekiej Adelajdy – Kamilla Springer