Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
14 lipca 2010
Lipcowa wyprawa do Jindabyne
Ernestyna Skurjat-Kozek. Foto Puls Polonii

Pomnik Strzeleckiego widoczny spoza aborygeńskiej flagi
I znowu pognało nas do Jindabyne. Ileż było tych podróży w ciągu ponad 4 lat! Teraz jednak pierwszy raz jedziemy zimową porą. Gołe, szare topole. Jabłonie bez jednego listka... Zimno. Z tym większą radością wpadamy do schroniska, gdzie w żeliwnym piecu buzują grube polana. Chata pełna ludzi, no bo przecież to już sezon narciarski. Ale my nie na narty. My w sobotę w samo południe idziemy nad jezioro, gdzie ma się odbyć pierwsza część uroczystości związanych z Tygodniem Kultury Aborygeńskiej, NAIDOC Week. Aborygeni Ngarigo zaprosili „Polish Friends” po raz pierwszy rok temu. Wtedy organizatorów festiwali kościuszkowskich reprezentowali Urszula i Tony Langowie oraz Oskar Kantor, ja z mężem byliśmy akurat w długiej podróży po Europie & USA. Cieszyłam się, że tym razem mogę świętować z tradycyjnymi właścicielami Góry Kościuszki i okolic. Było nie było, łączy nas dziedzictwo kulturowe (choć można powiedzieć, że są to różne "końce kołdry")

W samo południe ma się odbyć flag raising ceremony.Przy masztach zbierają się miejscowi notable na czele z burzmistrzem Tony Cahillem i councillorami , przedstawiciele Kosciuszko National Park, lokalni dziennikarze, młodzież szkolna, no i przede wszystkim starszyzna Ngarigo z dziećmi i wnukami. Witamy się serdecznie ze starymi znajomymi. Kilka minut wystarcza, aby się dowiedzieć o różnych zmianach: kto awansował, kto poszedł na emeryturę, kto i z jakiego powodu zrezygnował z pracy...i jak się aktualnie układają stosunki między różnymi klanami. Słonko świeci, ale ostro dmie syberyjski wiatr, rozcieramy zgrabiałe ręce. Dwie elderki podchodzą do masztów: jedna ma wciągnąć flagę aborygeńską, druga australijską, w tłumie szukają chętnego do wciągnięcia flagi Torres Strait Island.

Po serii krótkich przemówień organizatorzy zapraszają nas na lunch, wystawę i pogaduszki do Memorial Hall – tej samej sali, w której cztery lata pod rząd mieliśmy festiwale kościuszkowskie. Miło i ciepło, stoły udekorowane gałązkami kwitnącego eukaliptusa (kojarzą mi się z jemiołą). Rozgrzewam się ciepłą kawą, po czym wychodzę na taras. Tym razem to nie Wiesio Paździor z „Poloneza” smaży tu polskie kiełbaski i placki kartoflane, tylko „nasz” dyrektor Dave Darlington. Ten się żadnej roboty nie boi, korona mu z głowy nie spada, chociaż ostatnio awansował! Został dyrektorem naczelnym nowej jednostki administracyjnej, zespołu parków narodowych i rezerwatów przyrody (Southern Ranges Region), położonych na ponad milionie hektarów! Jego nowe królestwo rozciąga się od Wagga Wagga i Albury, poprzez Cowra, zahaczając o Queanbeyan i w dół po Bombalę. I patrzcie, stoi i cierpliwie smaży. Jest z Aborygenami, bo to ich święto. A ja mam okazję pogadać z nim o ważnych sprawach – w tym o planach na przyszłość, o nowej formule Kozzie Fest.


Ngarigo Elders, Aunty Deanna & Aunty Rae with Mayor of Snowy River Shire, Tony Cahill


Dave Darlington, Manager, Southern Ranges Region with FKPP President, Ernestyna Skurjat-Kozek

Wracam na salę. W czasie lunchu spotykam starych znajomych i poznaję nowych. Najbardziej mnie interesują kolejne pokolenia Aborygenów. Na uroczystości przyjechały bowiem nie tylko nasze zaprzyjaźnione elderki : aunty Rae i aunty Deanna, ale też ich córki i synowie z dziećmi, czyli wnukami. Są i dzidziusie, czyli prawnuki. Myślę, że ważne jest, aby Polonia pielęgnowała kontakt z młodszymi pokoleniami Ngarigo. Nigdy nie wiadomo, co w przyszłości może się wydarzyć, jak się potoczą sprawy naszego wspólnego dziedzictwa; może my im będziemy potrzebni, a może oni nam. Może warto pomyśleć, jak się pointegrować z aborygeńskimi dziećmi; słyszę od Lucille, że raz w roku organizowane są obozy letnie, których celem jest agromadzenie rozproszonych na codzień dzieci aborygeńskich: niech widzą, że jest ich dużo, niechaj dostrzegą wspólnotę, jaką tworzą, niechaj uświadomią sobie, że stanowią dużą siłę. Może warto pomyśleć o jakimś obozie wspólnym dla dzieci polonijnych i aborygeńskich? Byłby to z pewnością unikalny experience dla obu stron.

W czasie lunchu spotykam też osoby, od których dowiaduję się, że poseł federalny dr Mike Kelly dotrzymał słowa (danego w czasie naszego festiwalu), czyli że przekazał tysiąc dolarów na kupno fortepianu dla Memorial Hall; apeluje o kolejne wpłaty i planuje wielki koncert (bodaj w październiku), na którym miałby wystąpić Krzysztof Małek oraz śpiewak z Opery Sydnejskiej, który jest siostrzeńcem posła. Słyszę też, że zawiązał się społeczny komitet budowy wielkiej dwupoziomowej sceny gdzieś nad jeziorem, z wmontowanym w strukturę profesjonalnym systemem nagłośnienia. Jak widać, istnieją osoby, którym bardzo zależy na ożywieniu działalności kulturalnej w Jindabyne.

Po lunchu i obejrzeniu wystawy malarstwa aborygeńskiego, przygotowanej przez młodzież z Cooma, poszliśmy na spacer wzdłuż brzegu jeziora, gdzie pojawiło się kilka atrakcyjnych ławek, jedna w stylu barcelońskim (kolorowa mozaika porcelanowa), druga przedstawiająca głowę (indiańskiego?) wojownika z wyciągnietym językiem, na którym można usiąść. Po spacerku wrócilismy do schroniska, aby nieco odpocząć przed wieczornymi celebracjami w Dalgety. Do Dalgety jechaliśmy polnymi drogami , już w ciemnościach, modląc się, żeby nam kangury nie wyskoczyły przed maskę. Dojechaliśmy bezwypadkowo. W miejscowym Community Hall było ciepło i gwarno, w piecykach piekły się rybki, kurczaki, przeróżne pierożki, pizza, czekały już dzbany z sokiem. Organizatorka Naidoc Week Celebrations, energiczna osóbka Narelle Willems sprawnie kierowała „ruchem”. Najpierw kolacja, potem przemówienia, a po nich nasz film o Kozzie Fest 2010... a na zakończenie deser.

Podobnie jak rok temu, tak i teraz Aborygeni i ich goście obejrzeli filmy Oskara Kantora. Nie wiem, co było wyświetlane rok temu. W tym natomiast roku Oskar udostępnił nam 20 minutowy film – migawki z tegorocznego Kozzie Fest & Kosciuszko Run. Widziałam po twarzach, że większym zainteresowaniem cieszyła się część pierwsza, ta o koncercie w Jindabyne, gdzie swoją obecnością zaszczyciły nas dwie elderki i gdzie tak wielką furorę zrobiła dedykowana Aborygenom piosenka "Dreamtime Dancing" w wykonaniu Beaty Wald.

Link do artykułu o Beacie: "Dreamtime Dancing" głęboko zapadło nam w serca

Pokazaliśmy Aborygenom migawki z festiwalu Kozzie Fest 2010. Obejrzyj na You Tube

Oglądali też reportaż z Kosciuszko Run. Obejrzyj na You Tube




Tuż przed projekcją filmu wręczyłam elderkom dyplomy z podziękowaniami za udział w Kozzie Fest 2010. Miło mi było słyszeć, jak z radością wspominały dzień, kiedy dostały medale Strzeleckiego! Społeczność Ngarigo dostała od nas jeszcze kilka książek Alexa Storożynskiego o Kościuszce (The Peasant Prince) oraz pięć egzemplarzy wydanej po angielsku książki o Kopcu Kościuszki, podarowanych nam przez dr Mieczysława Rokosza, prezesa Komitetu Kopca Kościuszki.Mam szczerą nadzieję, że aborygeńska dziatwa zajrzy do tych książek, że ją kopiec zainteresuje. A może niektóre z nich pojadą w przyszłości do Krakowa, kto to wie?

Wracając po nocy do Jindabyne rozważałam, jak ważne dla Aborygenów są te doroczne spotkania nie tyle w Jindabyne, co raczej w tej maluśkiej osadzie na końcu świata, Dalgety. Dlaczego Dalgety? Bo właśnie stąd pochodzą przodkowie niekórych rodzin Ngarigo. „Zawłaszczenie” Dalgety choćby na jeden wieczór w roku ma dla Aborygenów szczególne znaczenie. To jest dla nich homecoming. To powrót do korzeni. I jeszcze coś wiecej: family reunion. Rodziny Ngarigo mieszkają dziś w rozproszeniu: ci w sydnejskim Liverpool, tamci w Queanbeyan, inni zaś w Bega, a jeszcze inni gdzieś w Wiktorii. W ich kalendarzu musi być jakiś dzień, jakaś ważna okazja, która gromadzi prawie wszystkich razem, kiedy starszyzna może sobie i młodszym pokoleniom pokazać , skąd się wywodzą, gdzie są ich korzenie i dokąd wspólnie mogą dojść. Jeśli nawet aborygeńska dziatwa tego wieczoru w Dalgety wydawała się bardziej pochłonięta grą komputerową, to jakaś część „manifestacji” pozostanie w ich pamięci i ocknie się kiedyś w przyszłości - w odpowiednim momencie.

Powrót do korzeni, femily reunion. Ja też podobną sprawę ongiś przeżyłam. Kiedy w PRL nastąpiła po śmierci Stalina odwilż, moi rodzice – rodem z Wileńszczyzny – postanowili pojechać do ich rodzinnego miasteczka Brasław (w ówczesnym ” Sojuzie”, dziś na Białorusi). Chcieli spotkać się z rodziną po raz pierwszy od niemieckiej łapanki, wskutek której wylądowali najpierw w Niemczech u bauera, a potem w komunistycznym PRL-u... z daleka od rodzinnych Kresów. Pamiętam naszą podróż przez stację Kuźnice, prawie pustą walizkę (turlało się kilka główek cebuli) i zdziwienie celników . (W drogę powrotną jechalismy o wiele bogatsi : o zabytkowy globus i rodzinną relikwię w postaci legendarnej „siemistrunnej” gitary). Pamiętam rozszlochane powitania z dziadkami ... ale najbardziej utkwiła mi w pamięci scena ze Słobódki. Jechaliśmy wolnotorową ciuchcią w odwiedziny do krewnych w tymże miasteczku. Maszynista - może krewny? – raczył zwolnić w środku pola, gdzie nie było przystanku, a my zgrabnie wysypaliśmy się z wagonu...Czekała na nas gromada krewnych, w tym dwie siostry mojej Mamy. Radość i łzy. Tego nie zapomnę. Moja Mama z siostrami tańczyły na łące! Emocjonalny ładunek tej sceny nie był wtedy dla mnie zbyt jasny, miałam zaledwie 12 lat, ale dobrze, że tam byłam, że byłam świadkiem tej family reunion, po latach to pojęłam, zrozumiałam.

W niedzielę rano poszliśmy na mszę do kościółka, w którym ongiś pracował niezapomniany ks. Wally Stefański, a dziś Australijczyk nie bardzo czujący „polskiego bluesa”. Posniadaniu Andrzej wyjechał do Kanbery, aby wziąć udział w głosowaniu w II rundzie wyborów prezydenckich. Ja zostałam w Jindabyne, ponieważ - jak masa Polonusów na całym świecie - mając nieważny paszport nie miałam prawa głosu. No cóż, wolny dzień spędziłam z zaprzyjaźnioną Carole Thomas, redaktorką miesięcznika Snowy River Echo. Najpierw pojechałyśmy z wizytą do znakomitego malarza Alana Grosvenora z Kunama Gallery i jego żony Noeline, byłej olimpijce. Chciałam jej pogratulować szalonego skoku na spadochronie, „the dive of her live”, na który odważyła się w dniu swoich 80-tych urodzin. Potem Carol zabrała mnie na lunch do uroczej winiarni gdzieś w buszu - in the middle of the needdle – między Jindabyne a Dalgety. Hm... Snowy Vineyard Estate. Winery, Restaurant & Microbrewery tuż nad brzegiem Snowy River.

A potem włóczęga po okolicy, jazda do Dalgety i spacer wzdłuż Snowy River, tu spotkanie z czarnym łabędziem i oglądanie lokalnych pamiątek. Specjalna tabliczka upamiętnia miejsce przeprawy przez rzekę, Buckley's Crossing. To właśnie tu, nad brzegiem Snowy River obozowali Aborygeni, którzy stąd właśnie wyprawiali się w Snowy Mountains. Jak czytamy w Wikipedii, osada Dalgety była miejscem spotkań miedzy białymi osadnikami (głównie Irlandczykami) a Aborygenami Ngarigo i Thaua.

Odwiedzamy też lokalny pub, gdzie wisi historyczne zdjęcie...Tu się dowiaduję, że Dalgety jest miejscem pierwotnie wybranym na federalną stolicę Australii. W latach 1904-1908 panowie deputowani dyskutowali szczegóły i plany proponowanej stolicy. Ostatecznie wybrano Kanberę, ale w lokalnym pubie do dziś wisi piękne zdjęcie deputowanych z wąsami a la Salvatore Dali i w kostiumach kąpielowych, po pas zanurzonych w rzece. W pubie oczywiście przytulnie i gorąco, nie tyle ze względu na drinki, co na buchający żarem zabytkowy kominek.


Dalgety - Legendarny Buckley's Crossing Hotel. A na przeciwko pubu znajduje się Community Hall

Poprzez piękny krajobraz ze spektakularnymi, granitowymi głazami Carole odwozi mnie do schroniska, gdzie czeka na mnie kolejny kominek, kolejny żar...i mąż.W poniedziałek rano wyruszymy do Perisher Valley, skąd specjalnym pojazdem mamy dojechać do Charlotte Pass Village na spotkanie z naszym nowym sponsorem.

Ciąg dalszy nastąpi




Making new friends. Ngarigo Elders with Jindabyne secondary school students