Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
24 maja 2022
Polsko-australijski las w sercu Geehi (część 3 i ostatnia)
Ernestyna Skurjat-Kozek

Zaczęło się w Crackenback. Tu z Anią i Wiktorią wspominaliśmy śp. Johna Hospodaryka w 10 rocznicę jego śmierci. Na zdjęciu Ania w góralskiej chuście
Po długim czasie i wielu tarapatach, w tym covidowych, przyszło mi teraz, w końcu maja, kończyć tę opowieść o niezwykłej imprezie w Geehi. Cofnijmy sie więc do poniedziałku, 4 kwietnia. Po sadzeniu drzewek „w polu” ruszyliśmy na lunch podany na malowniczej polanie przy zabytkowej Geehi Hut. Jedni rozsiedli się pod markizą obok Tyrell’s Hut, inni na werandzie kamiennej chaty Geehi Hut, niektórzy jedli na stojąco – gawędząc, a jeszcze inni spacerowali po okolicy. Wszyscy zgodnie chwalili, że lunch był bardzo smaczny – mnie też smakowało, ale zupełnie nie pamiętam, co było „na talerzu”. Wina sponsorskiego (Kosciuszko Wines) nie spróbowałam, bo kiedy sobie o nim przypomniałam, było za późno, miedzy smakoszami trwała cicha bitwa o kilka pozostałych butelek. Niewiele pamiętam, co było po lunchu. Prawdopodobnie z wielkiego napięcia i wyczerpania moja pamięć odmówiła posłuszeństwa. Jedna tylko myśl uporczywie terkotała mi w głowie: śmieci, śmieci! Sprawa honoru!

Bardzo zależało mi na tym, żeby zostawić całe venue w jak najlepszym porządku (było nie było to Park Narodowy!). Przywiozłam ze sobą masę worków na śmieci i po cichu się martwiłam, kto mi pomoże zbierać i dokąd je wywieźć. Ale o dziwo, śmieci nie było widać. O porzadek musiała zadbać Dee, nasza pani od cateringu, z pewnością też problemem się zajęła drobna, ale silna i dobrze zorganizowana rangerka Michelle Watson; to również jej służbowe pojazdy zadbały o porządek na zabałaganionych terenach po sadzeniu drzewek i po lunchu. Ach, gdyby w każdym zakątku świata znajdowały się takie miłe i pomocne osóbki.

Poprzednie odcinki.Część Pierwsza, 21 kwietnia 2022

Poprzednie odcinki.Część Druga, 25 kwietnia 2022

Pamiętna porannej awantury o płatność rachunku obserwowałam teraz kierowcę, który pakował na ciężarówkę krzesła, stoły i markizę. W tych ostatnich chwilach nad Swampy Plain River dotrzymywała mu towarzystwa promienna Basia, coś mu tam szczebiotała, więc chyba wyruszył w drogę w niezłym humorze. Dzisiaj mogę pokazać dwie różne strony australijskiej biurokracji; jedna firma groziła cofnięciem ciężarówki, o ile natychmiast nie ureguluję rachunku (na trasie, gdzie nie ma zasięgu telefonicznego!) – a druga dopiero w 6 tygodni po imprezie przysłała mi rachunek za wyżywienie prawie 100 osób. Oto skrajne przykłady, jak się ufa klientowi.

Większość naszych gości prosto z Geehi wyruszyła na trasę do Sydney (we wtorek szli do pracy!). Ale część naszej grupki postanowiła jeszcze pohulać i spotkać się jutro pod Pomnikiem Strzeleckiego w Jindabyne. Opuszczalismy Geehi pod wieczór, było już ciemnawo. Krzysztofa pociągnęło w świat i chociaż samochód miał lekko zdezelowany, zapragnął pojechać do Welaregang na inspekcję odsłoniętej rok temu tablicy Strzeleckiego. Czy jeszcze stoi? Czy nie zarosła jej żmijowa trawa? Trawy nie było, ale jak się okazało, dookoła pomnika trwają jakieś roboty ziemne, być może częśc drogi będzie zbudowana wyżej, bo to teren nawiedzany przez powodzie. Gdzieś na tym odludziu Krzysiek się pogubił i o swoich przygodach będzie nam opowiadał następnego dnia w Jindabyne.


Przepiękna panorama Geehi Flats. Foto Krzysztof Małek


Cudowne Jindabyne - dawno nie widziane. Foto Puls Polonii

Basia z Grzesiem pojechali z wizytą na wieś pod Adaminaby, nawet nie przewidując, jaka to „horrorna” przygoda na nich czeka tam czeka. Gdy w środku nocy w Basi włosy coś się wkręciło, przerażenie jej było ogromne. Zanim Grzesiowi udało się znaleźc latarkę, Basia namacała, że to nie pająk i wytraszyła sie jeszcze bardziej. Sprawcą awantury okazał się biedny, wystraszony, samotny nietoperzyk. Trzeba było się nim zaopi3][/p]ekować...

My z Andrzejem, zgodnie z planem, spędzilismy poniedziałkowy wieczór w Crackenback z naszymi Aborygenami. Nareszcie nagadaliśmy się do woli na rozliczne tematy, niektore smutne i poufne, więc pisać o nich tu nie będziemy. Jedno jest pewne, do syta najedliśmy się kutii, której cały wielki gar zabrałam z domu na trasę. Mak i kasza jęczmienna – czy jest lepsze żarełko na tym świecie? Trochę dziwnie wyszło, bo spożywane było "bez okazji". Wtedy jeszcze nie przyszło nam do głowy, że ani w Wielki Post, ani w samą Wielkanoc nic jeść nie będziemy, zwaleni covidem.


Nasz Ambasador dostaje prezent w postaci obrazu panoramy Gór Śnieżnych. Foto Felix Molski


Tuż po odsłonięciu obu tablic. Foto John Murphy

Wtorek, 5 kwietnia. Nareszcie na luzie. Jedziemy niespiesznie do Jindabyne. Cieplutko, słonecznie. Przepiękne widoki dech zatykają. Bogusia ścieli mi jakieś manele, żebym sobie mogła wygodnie pod pomnikiem posiedzieć. Dzwoni Basia, opowiada o przygodzie z nietoperzem. Pojawia się Zbyszek. Planujemy więc zjeść lunch, ale Krzysiek dzwoni, że wyjeżdża z Khankoban, więc jeszcze półtorej godziny, zanim do nas dotrze. Gawędzimy, czekamy. Czekamy na Krzyska, ale też i na jego laptop, marzy sie nam obejrzenie zdjęć i filmów. Jemy, jemy, żremy, nasze zapasy żywnościowe wydają się niewyczerpane. Gotowi do jazdy. Jeszcze strzemiennego! Ale po strzemiennym trzeba znowu swoje pod pomnikiem odsiedzieć, tak więc na trasę wyruszamy dopiero wieczorem. Na mnie strzemienny zadziałał jak tabletka nasenna, więc Andrzej samotnie trudził się za kierownicą.

Powrót do domu po 5 dniach nieobecności przypomina trzęsienie ziemi i sumienia; dopiero sie okazuje, ile mamy zaległości. Biedny, zaniedbany Puls Polonii, różne przerwane projekty, zawalona księgowość, administracja oraz korespondencja z Polską i światem – czy to wszystko jest do odrobienia? Są też i radości, bo Krzysiek zgodnie z obietnicą publikuje mi na Pulsie FLIKRA, setki zdjęć z kościuszkowskich imprez; musiał też ślęczeć nocami, aby formatować zdjęcia, które użyję w produkcji filmu dokumentalnego z Geehi. Ten film to teraz dla mnie sprawa najważniejsza! Jaką mam wizję? Najpierw muszę dokładnie obejrzeć matertiał nakręcony przez Krzyśka i Bogusię. Potem trzeba zgromadzić zdjęcia i filmiki z komórek od kogo się da – każde zdjęcie może się okazać unikalne, bo ktoś uchwycił ciekawy moment, którego „nie zauwazyła” kamera.

W kilka dni później trafił we mnie jeden piorun, a zaraz po nim i drugi. Okazało się niestety, że część nakreconych materiałów nadawała sieę do kosza. Co się stało? Wygląda na to, że moi kochani kamerzyści rozstawili kamery, ale jak się akcja rozkręciła, to wybiegli w pole z aparatami fotograficznymi. A tymczasem ktoś musiał kopnąć, czy przesunąć samotne kamery. Praktycznie zostałam więc bez materiałów. To pierwszy piorun. A drugi - to covid. Jako dumni nieszczepieni (zażerający się czosnkiem, cynkiem i lakteryną) czuliśmy się nietykalni. Ale prawdziwie trafiło nas i nawet test wykazał po dwie belki. Na szczęście choroba była krótka, a gorączka niska. Tylko po 2 dniach zaczęło się coś jakby grypa. Mdłości jak po zatruciu, senność, słabość, mowy nie było o wstaniu z łóżka. Po raz pierwszy w życiu nie swiętowaliśmy Wielkanocy. Prawie nic nie jedliśmy ani święconego jajka, ani nawet kutii, której ostatnia miseczka zachowała się w lodówce.


Ania Hospodaryk posadziła drzewo imieniem "Janek".Foto PP


Honor Auchinleck odsłania tablicę Ambasady. Foto Felix Molski

Zaczęłam dochodzić do siebie dopiero pod koniec kwietnia. Nareszcie zaczęło się „normalne” życie. U mnie normalne wygląda tak: wstaję o 1 po południu, potem na werandzie śniadanie (z masą suplementów na deser), następnie kuśtykam do biura i przytulam się do komputera. Po godzinie ogarnia mnie okropna senność, więc się jej poddaję. Idę do sypialni. Śpię słodko, budzi mnie pytanie: "późno już, będzie kolacja?" Nieszczęśliwa czołgam się do kuchni, gouję, ale zaraz po kolacji uciekam "do biura". Dopiero teraz zaczynam moją pracę. I tak pracuję do 4 rano. Lubię te zwariowane godziny. Pełnia koncentracji. Takie to moje "normalne" życie: tygodniami nie wychodzę z domu, nawet do ogrodu, którego nie oglądałam od kilku lat. Nie wychodzę, bo się boję potknąć. Dwa razy wylądowałam w szpitalu. Nie lubię szpitali. Kocham dom.

A teraz co? Mój priorytet to oczywiście realizacja filmu. Inne sprawy idą na bok, chociaż są ważne i pilne. Na przykład: nasze wydawnictwo w Poznaniu namawia na wydanie skróconej wersji książki o Strzeleckim... Trzeba trzymać rękę na pulsie w sprawie proponowanego Roku Strzeleckiego... Prowadzić konsultacje w sprawie nazwania mostu w Poznaniu imieniem Strzeleckiego... Przygotować się do konsultacji z KNP w sprawie dorocznego sadzenia drzewek w Parku Kościuszki... Trzeba od nowa poczynić starania o zezwolenie na postawienie tablicy Strzeleckiego w Towong – właśnie sie okazało, że zaginęły nasze podania wysłane na początku lutego emailem oraz pocztą poleconą! Jest pomysł wpisania naszych tablic na stronę internetową Munument Australia, która stanowi swoisty rejestr prawie 40 tysięcy memoriali. Tylko załatwienie takiej sprawy zajmuje kilka dni! A poza tym trzeba chodzić na imprezy! A niektóre są naprawde ważne. Oto Ambasada przysłała zaproszenie do Canberra na obchody 50 rocznicy stosunków dyplomatycznych między Australią a Polską. Dobrze, że mój Andrzej dał się wydelegować. Teraz zaproszenie z Konsulatu na obchody 50 rocznicy w Opera House. Dobrze, że się tam dziadek wybrał z wnuczką, która gra na kilku instrumentach i wiadomo było, że spodoba się jej wystep orkiestry młodzieżowej L’Estro Armonico String Orchestra.


Basia i Grzegorz Dąbrowa z Michelle Watson. Foto PP


Ranger Michelle watson z Bogumiłą Filip. Foto PP

Film...Potrzebowałam koncentracji. Inne sprawy istotnie poszły na bok. Trzeba było zrealizować film dokumentujący 50-lecie stosunków dyplomatycznych, sadzenie 50 drzewek i odsłonięcie tablicy Strzeleckiego. Ponownie oglądam materiały. Wiadomo już, że film będzie gównie oparty na zdjęciach... oraz na scenkach z prywatnych komórek. Najgorsze, najbardziej czasochłonne jest dynamizowanie zdjęć. A w ogóle jest masa kombinowania: tu i ówdzie wycięło się kilka sekund wideo, z jakiegoś nieostrego filmu dało się wyjąć audio. Praktycznie film powstaje z małych skrawków. To tak jakby obrazy układać z ziarenek piasku. Ta żmudna praca zajmuje 4 tygodnie. I tak oto 10 maja „dzieło” jest gotowe. Wstawiamy kompletny, 30-minutowy film na You Tube. A dziś kończę wreszcie pisać ten reportaż; jest on niejako uzupełnieniem filmu, tam nie wszystko jest jasne; tutaj dajemy dużo informacji, plotek i spraw zakulisowych. Bo tu jest swojskie podwórko.

Nasz historyczny film dokumentalny- tutaj

Ernestyna Skurjat-Kozek