Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
21 kwietnia 2022
Polsko-australijski las w sercu Geehi (1)
Ernestyna Skurjat-Kozek (opowieść spod kowidowej kołderki)

Vicky Hospodaryk.Photo Krzysztof Małek
Uroczystość sadzenia eukaliptusów z okazji 50 rocznicy polsko-australijskich stosunków dyplomatycznych oraz odsłonięcia dwóch tablic pamiątkowych, w tym tablicy Strzeleckiego w 182 rocznicę przejścia przez Geehi poprzedzona była dwudniowymi celebracjami w nieco mniejszym gronie, z nieco innej okazji. W lutym kalendarz nam przypomniał, że mija 15 lat od historycznego koncertu Kosciuszko Music on Mount Kosciuszko, w którym wystąpił nasz nieodżałowanej pamięci artysta John Hospodaryk. Pod koniec marca mijała zaś dziesiąta rocznica smierci Johna. Postanowiliśmy wraz z Anią, Wiktorią i Lajkonikiem uczcić tę rocznicę jak najbliżej Góry Kościuszki. I tak Urszula zamówiła mszę św. w „polskiej” kaplicy w Thredbo. Piszę „polskiej”, bo nosi imię Jana Pawła II, a zbudowana została z inicjatywy zasłużonego kapłana, śp. księdza Wally Stefańskiego.

SOBOTA 2 KWIETNIA. Tak więc wczesnym rankiem ruszyła z Sydney do Thredbo kawalkada samochodów. Jednym się jeszcze udało wskoczyć do Crackenback, aby porzucić bagaże w zamówionych chaletach, inni w strugach deszczu przyjechali wprost na wieczorne nabożeństwo. Kaplica będąca oazą spokoju niezwykle kontrastowała z wąskimi uliczkami Thredbo, pełnymi zaparkowanych motocykli. Było ich tysiące! Własnie się odbywał doroczny rajd motocyklistów. I pomyśleć, ani jednego rajdowca w kościele. Taki oto jest stan australijskiej zateizowanej duszy. Wypada się radować, że Polakom jest nadal po drodze z Panem Bogiem.


After the Mass with Rev. Fr Mick

Kazanie ks. Micka MacAndrew było bardzo polskie. Nie zabrakło ciepłych słów na temat Kościuszki i Strzeleckiego, nie zabrakło też słów uznania dla Polski, która w obecniej dobie tak szeroko otworzyła swoje serca i domy ukraińskim uchodzcom.Miłą niespodzianką było, kiedy ksiądz po mszy zaprosił nas wszystkich do wspólnego zdjęcia. Będzie to dla obu stron piękna kolorowa pamiątka. Szkoda, że sympatyczny kapłan nie mógł zostać z nami na wspólnej kolacji, ale jak wyjaśnił, większość życia spędza w samochodzie dojeżdzając do okolicznych kościołów, aby odprawić msze święte w dość odległych od siebie górskich i podgórskich miejscowościach Cooma, Adaminaby, Thredbo, Perisher, Numeralla, Dalgety oraz Jindabyne.

Ruszyliśmy zatem w kierunku na Crackenback do chaletu, gdzie zamieszkały Lajkoniki. Tu była przestronna jadalnia oraz duży salon z wielkim kominkiem i na dodatek „kozą”, młodzież natychmiast zaczęła palić w dwóch piecach; w dużej kuchni uwijały się panie, a Tony dyżurował na werandzie, gdzie znajdowało się BBQ, trzeba było w szybkim tempie obdzielić wszystkich schabowymi oraz soczystymi kiełbaskami. Tu wypada złożyć szczególne podziękowania Wieśkowi Paździorowi z Polonez Smallgoods za to, że fanów Hospodaryka i Strzeleckiego raczył zaopatrzyć w smaczne wiktuały. Było nas coraz więcej, ale jeszcze nie komplet. Niektóre osoby pobłądziły i trzeba je było wyłuskiwać z ciemnych lasów. Tej nocy Andrzej wyruszał na trasę jako pilot trzykrotnie.Za którymś tam razem wrócił zmarkotniały, bowiem w trakcie zawracania na wąskiej drodze napatoczył się na słup, który zdemolował tył samochodu.(Z góry się przyznajmy , że kolejne dni przyniosą nam podobne motoryzacyjne niespodzianki...)




Po przepysznej kolacji i deserach, zgodnie z planem rozdaliśmy kartki z tekstem piosenki My Mountain Kosciuszko, która na festiwalach kosciuszkowskich zyskała rangę hymnu. Autorką tekstu jest Urszula, a kompozytorem i wykonawcą John; od czasu Jego śmierci piosenka towarzyszy nam na płycie lub na paluszku, czy na youtube. Ulka opowiadała teraz, jak powstała ta piosenka, Ernestyna wspomninała dawniejsze lata, kiedy zainspirowała Johna do pisania piosenek o Kosciuszce, Strzeleckim i Adynie; na to wszystko włączyła się nasza aborygeńska przyjaciółka, Aunty Iris White przenosząc nas do Krakowa i na Kopiec Kościuszki. Wspominała rok 2017, kiedy to w Muzeum Historii Krakowa poznała historię miłości Tadeusza Kościuszki i Ludwiki Sosnowskiej, równie dramatycznej co Pawła Strzeleckiego i Adyny Turno. Niezwykłą pointą było to, co Iris wyraziła wtedy na międzynarodowej konferencji. „Kościuszko to niezwykła postać. Wspaniały, czarujący człowiek. Przyznam, że mam teraz dylemat, co robić, bo jak po powrocie do domu stanę przez moim Davidem i mu wyznam that I have fallen in love with another man”.

W kącie salonu stało dość przystojne, ale zdezelowane pianino, a przy nim krzesło z rosochatą poduchą, jakby słomą wypchanej. Ach, pianino! Teraz dopiero zdałam sobie sprawę, dlaczego Lajkoniki zaprosiły sobie Krzysia. Oczywiście, musiał zagrać. Zagrał swój własny i cudzy repertuar, w udanej złości waląc w martwe klawisze. To zabawne wydarzenie filmował Jurek na swojej komórce, jednocześnie wykonując baletowe i cyrkowe pląsy. Było nam delirycznie wesoło.

Niestety, tę wesołość przerwała dramatyczna wiadomość. Oto dzwoniła Ania. Jestem właśnie w Krajkenkoban, jak daleko mam do tego waszego Krakenpaken? Zdrętwieliśmy, okazało się bowiem, że Ania jest w miasteczku Khancoban, skąd czeka ją 2,5 godziny jazdy do naszego Crackenback. Z Khancoban droga prowadzi przez leśną głuszę, przez Kosciuszko National Park i przez Geehi Flats, dalej ok. 70 km ostrymi serpentynami w kierunku na Jindabyne. Modliliśmy się, aby nic złego się Ani nie przydarzyło; na trasie między Geehi a Thredbo nie działają komórki, nie ma tam też stacji benzynowych – nic, totalna głusza z kangurami skaczącymi po drodze. Można sobie wyobrazić, z jakim wrzaskiem radości powitaliśmy Anię, kiedy wreszcie do nas szczęśliwie dotarła „na resztkach oparów beznyny”.


Dzielna kobieta, żadnych przygód się nie boi. Nareszcie Ania się odnalazła

Mogliśmy balować dalej, przed nami długa noc, właśnie następowała zmiana czasu. Ale rozeszliśmy się, bowiem Lajkoniki planowały poranną wyprawę na Kosciuszkę. Z kolei Ernestyna uparła się, że pojedzie na inspekcję na Geehi Flats. A w niedzielę wieczorem na ukoronowanie dnia kolejna balanga w chalecie Lajkonikow.

Niestety, przekazano nam dwie hiobowe wieści. Po pierwsze wesołej kolacji u Lajkoników nie bedzie, ponieważ u dwójki młodych zdiagnozowano covida.I po drugie wiadomość od rangera, chyba warta zacytowania.
Road Safety Caution. Just an FYI - The Snowy Ride commences this Friday April 1st and extends until Sunday. There will be 2,500 motorbikes that will be using most roads around Kosciuszko National Park and the Snowy Mountains. When travelling on the roads please exercise extreme caution. Drive defensively and please expect scenarios such as: *Large groups of motorbikes travelling at high speeds *Motorbikes potentially on the wrong side of the road including around blind corners * Motorbikes overtaking vehicles including large trucks * Delays due to extra traffic. Zanosiło się na ładne piekiełko w tym rajskim zakątku świata.

NIEDZIELA 3 KWIETNIA. Leje. Może deszcz wystraszy motocyklistów? Andrzej ruszył do Jindabyne w poszukiwaniu blacharza (w niedzielę!). Ernestyna postawiła na swoim. Pojechała do Geehi z Krzysztofem, za nimi Basia i Grzegorz z dekoracjami, które ładnie się mieściły w ich dużym samochodzie; dalej Ania z Feliksem oraz Iris z Davidem. Jechalismy w słodkiej naiwności, że w Geehi bedzie sucho. Jacek artysta mówił, że kiedy montował tabliczki w sobotę, było słonecznie. Miał intuicję! Bo dzisiaj już lało! A jak będzie w uroczysty poniedziałek? Czy przyjdzie nam odwołać imprezę?


Jechaliśmy przez obłędnie piękny świat. Akurat mijamy "Siberię”. Niezwykła kombinacja kształtów i kolorów: czarne kikuty sosen otulają się motkami mgły. Cieszymy się, że dashcam filmuje, będziemy mieć bajeczny footage! Momentami pojawia się słonko. Jest nadzieja na cud. Krzysztof dokłada wszelkich starań, aby nie zawirować na mokrych serpentynach. Na szczęście zwariowanych motocyklistów ani śladu. Jest tylko jakiś patrol policyjny zaczajony w rowie.

Jesteśmy już w „sródmieściu” Geehi. Przy asfaltowej Alpine Way stoją duże drogowskazy, jeden na Khankoban, drugi na Jindabyne, a ponad nimi cudowny widok na grań „Hennels Spur”, która zaprowadziła Strzeleckiego na najwyższe szczyty Alp... A tu przy drodze fajne schronisko: kamienna chatka bez drzwi i okien, za to wyposażona w stoły i ławy. Obok „centrum” informacyjne, czyli gabloty wypełnione plakatami, paleniska bbq, a kilka metrów dalej skąpana w deszczu rzeka Swampy Plain. Od drogi asfaltowej do naszego venue prowadzi żwirówka, w sumie jakieś 500 m.




Kolejne samochody parkują za nami. Chcemy się tu zatrzymać, aby postawić pierwszą reklamę A1. Krzysztof próbuje się trochę posunąć do przodu i nagle słyszymy TRRACH. Nie wierzymy własnym oczom, przy chodniku zaczaił się grubawy pniak, który rozpruł przód samochodu. Wielka rozpacz. Na szczęście lampy nieuszkodzone. Tuż za nami parkuje wkurzony Grzesio. Przyjechał na dymiącej oponie; jest zmęczony bo z trudem trzymał kierownicę skręconą od nierównej jazdy. Co jeszcze nas czeka w tym rajskim zakątku?


Niedziela wieczór.Sucho, ciepło, zaraz podadzą kolację. A z kominka ukradniemy trochę desek...

Ruszamy w obchód, a raczej objazd naszych włości. Jakieś 200 metrów od „środmiescia” mamy polanę, na której sadzić będziemy eukaliptusy i gdzie pamiątkowe tabliczki już czekają na uroczyste odsłonięcie; dalsze 300 metrów prowadzi nas do krańca polany, gdzie króluje zabytkowa chata zbudowana z rzecznych kamieni, Geehi Hut – tu właśnie mamy ugościć naszych gości lunchem. Dzisiaj cała okolica stoi pod wodą. Na żwirówce wyboje i głębokie kałuże, na polanie – grzęzawiska i moczary. Mostek prowadzący do Geehi Hut cały zalany.

Chlupie nam pod butami, ale dziarsko przechodzimy do kamiennnej chatki i siadamy na werandzie na krzesełkach przywiezionych z Sydney, w nadziei, że się przydadzą Lajkonikom w przebieralni. Deszcz leje, a nam tak dobrze pod daszkiem. Podchodzą kaczusie, potem coraz więcej kangurów. Karmiąc je debatujemy, jak sobie dać radę jutro. Jeśli nadal będzie deszcz, to trzeba zmienić całą koncepcję naszej uroczystości. Pierwotnie Geehi Hut miał być oddany Lajkonikom na przebieralnię. Stoły miały być ustawione na werandzie. Ruiny Tyrrell’s Hut miały służyć jako magazyn krzeseł. Markiza, w razie deszczu, miała służyć jako miejsce spożywania posiłku.

Tydzień wczesniej zamówiłam dwie markizy, ale ta większa i elegantsza była taka droga, że ostatecznie z niej zrezygnowałam. No i teraz gorąco debatowaliśmy, jak przeorganizować jutrzejszą imprezę. Jeśli będzie mocno padało, to goście i tak uciekną do Geehi Hut. Może więc markizę rozłożyć tu gdzie część oficjalna, przy tablicach pamiątkowych? Może nawet przeznaczyć markizę dla VIPów i pod kamery? Marzymy sobie, aby się okazało, że markiza ma podłogę, na której bezpiecznie spocznie podręczna aparatura nagłaśniająca. Niechaj mi wolno napomknąć, że w Geehi nie ma elektryczności, a generatora nie chcieliśmy wynajmować, aby nie zburzyć klimatu tego dostojnego miejsca.

Na tych właśnie mokradłach miał szyku zadawać Lajkonik. Jak wcześniej wspomniała Ulka, w razie najgorszego nasi konfenarsjerzy wystąpią w firmowych dresach.Taka perspektywa przyprawiała mnie o zawał serca. Nie po to ciągnęliśmy z Sydney przepiękne stroje! Jak sobie wyobrazić przecinanie biało-czerwonych szarf bez wystrojonych tancerzy? Ale jak ich tu dowieźć suchą nogą? Więc może dać młodzieży jakieś kalosze, albo – żeby było śmieszniej – plastykowe worki na nogi?

W końcu zdaliśmy się na los, co będzie, to będzie. Wyciągnęliśmy wiktuały, a Ania nas poczęstowała obiecaną resztówką likieru. Przesiedzieliśmy pod daszkiem kilka godzin i ani nam się sniło wracać do domu. Zwyciężył rozsądek, trzeba było rozbitymi samochodami wracać za widnego. Zwłaszcza Grzesiowi spieszyło się do Jindabyne, do mechanika. Mimo przygód humor nam dopisywał. Wszyscy już ruszyli w drogę, a my z Krzyskiem wracaliśmy się jeszcze trzy razy, bo ciągle zapominałam czegos sprawdzić. Chciałam obejrzeć haczyki zamocowane przez Jacka, do których mieliśmy przywiązać biało-czerwone wstęgi. Tak więc zatrzymaliśmy się przy głazie Ambasady i tu przypomniała mi się anegdota, którą musiałam Krzyskowi opowiedzieć.

„Głazy granitowe zamówiłam w Biggara Quarry bodaj w styczniu, kiedy nasz ambasador był na urlopie. Gdy się dowiedziałam, że cenny ładunek został zrzucony w miejscu wyznaczonym przez władze Parku Kosciuszki, postanowiłam natychmiast wybrać się do Geehi na oględziny historycznych kamieni. Nota bene dość długą podróż połączylam z wizytą w Muzeum w Corryong. Tekst tablicy Strzeleckiego był już dawno opracowany (po licznych sporach, oczywiście) i czekał spokojnie, a cierpliwie na mosiężną tablicę, odlewaną gdzieś w Chinach. Miała być doręczona przed 21 marca, a więc w takim terminie, aby nasz artysta Jacek zdążył ją przyśrubować do głazu przed 4 kwietnia. Miała być i druga tablica, przygotowana przez Ambasadę, dotycząca 50-lecia stosunkow dyplomatycznych. Nie śledziłam jej dziejów na bieżąco. Dochodziły mnie tylko informacje, że w formie jaka podobała się Ambasadzie, nie mogła być wykonana na czas. Trudno było sprawę koordynować, ponieważ ciągle jacyś decydenci byli na urlopach (a po drodze Chiński Nowy Rok!). Przewidywano, że tablica będzie gotowa dopiero w końcu kwietnia. Tak więc ambasada miała do wyboru zawiesić tymczasową tabliczkę plastykową, aby w późniejszym terminie umocować mosiężną.

Ale oto stał się chiński cud. W piątek, w ferworze ostatnich przygotowań dzwoni do mnie Jacek i informuje: „jestem już na trasie; jutro montuję obydwie mosiężne tabliczki. ” Pełna radości przekazuję emailem wiadomość Ambasadorowi i już po chwili przychodzi odpowiedź: - A jest pani pewna, że to nie jest Prima Aprilis? – Zdębiałam na te słowa. Nie bez powodu niektórzy powiadają, że jestem łatwowierna. Chwyciłam za telefon. Na szczęście Jacek potwierdza, że to żaden żart. Po prostu cudowne zrządzenie losu. Oddycham z ulgą!

Opowiadając sobie takie i inne anegdotki dojeżdżamy do Crackenback. Czeka nas kolejna towarzyska kolacja – niestety bez Aborygenów, bo ci chcieli wykorzystać okazję na prywatne spotkanie. Tak więc w chalecie u Basi , Bogusi i Ani oraz Krzyśka, Grzegorza i Felixa świętujemy w polskim gronie. Na stoł wyjechały różne sponsorskie wiktuały, w tym przepyszne makowce, które zamówiłam u Copernicusa, czyli u panstwa Strzemkowskich. Chciałam, aby tę cześć polskiej kuchni poznali Aborygeni. Swoje „bochny” dostaną jutro, a my dziś ze smakiem zjadamy nasze porcje.


Cenne kierpce na suchym podeście

Kiedy tak Grzesio dokładał drewien do kominka, rozmowa zeszła na dziwny kształt pniaków. Nie, to nie były pnie, a raczej parkietowe deseczki. Nagle wszystkim przyszła ta sama myśl do głowy: zabrać troche tych deseczek do Geehi i zbudować na polanie podłogę dla Lajkoników. Jak się pomyślało, tak się uczyniło. (Zauważcie, że na historycznych zdjęciach widać, jak Lajkoniki w ślicznych kierpcach stoją „na scenie” suchą nogą. ) Około północy Basia sprawdziła prognozę pogody. W Crackenback od rana miało być słonecznie. Rozeszliśmy się spać w optymistycznych nastrojach.

CDN